Przyczyną i problemem antysemityzmu jest antysemityzm. U jego źródeł stoi wiara chrześcijańska, ze swym kompleksem wobec historii i tradycji judaizmu, z idącą przez wieki, dziedziczoną niewiedzą na temat religii żydowskiej, ignorancją tak charakterystyczną dla świeżych zdobywców, którzy nie oglądają się na przeszłość, bo przecież wygrana oznacza, że „my wiemy najlepiej”. Żyd, ze swoją wiernością i tajemnicą pozostawał aroganckim (w przekonaniu walecznych chrześcijan) wyzwaniem, żywiołem nie dającym się podporządkować i, tym samym, kwestionującym wyłączną, zbawczą moc wiary w Chrystusa. Jeśli nie możesz kogoś lub czegoś podporządkować, a masz silny imperatyw władzy, wtedy zamykasz obcy element w getcie obcości właśnie, naznaczasz i czynisz z niego wroga.
Te źródła Holocaustu, będącego erupcją wulkanu antysemityzmu, a nie odosobnionym skandalem historii, wskazuje Henryk Grynberg. Jego „Prawda nieartystyczna” (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2002) przykuła moją uwagę szlachetnym, estetycznym i starannym wydaniem, a także zawartością, na którą składają się eseje poświęcone – jeśli można generalizować – Holocaustowi, antysemityzmowi, kulturze i religii żydowskiej, literaturze i jej powinnościom, problemom po II wojnie światowej. Nie będę poszczególnie wyróżniał poszczególnych tekstów, mają one zróżnicowany charakter, choć wszystkie łączy je temperament pisarza, przekładający się na wysoką temperaturę słów. Grynberg nie jest wyciszony, lecz walczący i nie jest to żaden zarzut, zarówno z perspektywy tego o czym pisze i jak pisze. Parę lat temu, w czasie oficjalnych obchodów rocznic związanych z II wojną światową, odbywających się w jednym z miejsc eksterminacji Żydów, jedna z żydowskich ofiar przerwała je krzykiem, który po dekadach od czasu zbrodni zabrzmiał nie mniej mocno, a może tym bardziej mocno niż tuż po wojnie: „Dlaczego oni to zrobili?” Popsuło to gładki charakter uroczystości, ale błędem była właśnie owa gładkość „obchodzenia” (rocznic) Holocaustu, na którą nie zgadza się Grynberg – z ogniem krzyku nad prochami tych, którzy jako jedyni płacili niewyobrażalnym cierpieniem i życiem za to, że urodzili się jako członkowie jednego z europejskich narodów.
Tu nie chodzi o litość, która jest parawanem pogardy, ani o empatię, która przemienia się zawsze w filantropijny rytuał. Celem jest zrozumienie, czym naprawdę jest Holocaust. Jest, nie był. On ciągle jest, bo nie można, nie należy zapomnieć koszmaru pożaru nienawiści, który objął całą Europę. Bez tego nie zrozumiemy ani dzisiejszego Izraela, ani np. Polski czy Niemiec.
Profesor Michael Wolffsohn, niemiecki historyk żydowskiego pochodzenia, w wywiadzie z Pawłem Smoleńskim („Nadciąga krwawa europejska wojna” Gazeta Wyborcza, 22-23 czerwca 2011) mówi w kontekście europejskich doświadczeń XX wieku: „Wszyscy wyciągnęli z niej [historii] różne lekcje. Żydzi postanowili, że już nigdy więcej nie będą ofiarami; powstał nawet nowy naród, Izraelczycy, zdolny do samoobrony. Europejczycy, a przede wszystkim Niemcy, postanowili, że już nigdy nie będą oprawcami, co znaczy, że nie użyją siły przeciwko komukolwiek, kto myśli bądź zachowuje się inaczej”. Kompleks ofiar i oprawców pozostaje zawsze kompleksem, który utrudnia ocenę rzeczywistości. Grynberg broni prawa Izraela do forsownej obrony, lecz gdzie przebiega granica między obroną a opresją na Bliskim Wschodzie? Pacyfizm współczesnych Niemiec nie może być apatią, którą wykorzystają współczesne hitlery.
Grynberg wskazuje na genezę Holocaustu, którą jest europejski religijny i pseudonaukowy antysemityzm, a jednocześnie zaznacza jego ekskluzywność, jako aktu skierowanego tylko i wyłącznie przeciwko Żydom. Ustawianie w jednym szeregu ofiar żydowskich i innych narodów jest w jego opinii nie tyle zachwianiem proporcji czy niesprawiedliwością, ile zakamuflowanym kłamstwem.
Lecz jednocześnie Grynberg zgadza się, że każda śmierć jest jednostkową tragedią, a epatowanie liczbami statystyki (sześć milionów, dziesięć milionów śmiertelnych ofiar etc.) uniewrażliwia nas egzystencjalnie tragiczny wymiar Holocaustu. To, prawda, że tylko Żydzi płacili najwyższą cenę za samą przynależność do narodu. Lecz mors omnia equiat, stety albo niestety. Śmierci, utraty bliskich są nieporównywalne i podobne zarazem. Dla każdego cierpienie osobiste jest najbardziej bolesne. Nie wyleczy go nawet świadomość przynależności do narodu oprawców, uległych chorej ideologii politycznej.
To ostatnie zdanie odnosi się do literatury niemieckiej po II wojnie światowej. Staram się mieć jako taką styczność ze współczesną prozą niemiecką. Nic systematycznego, lecz kilkanaście lektur skłania mnie do kilku wniosków ogólnej natury. Jest kilka tematów, niczym nie zabliźniających się ran. Wypędzenia, podział państwa (i narodu?) niemieckiego, współpraca z reżimem (po wschodniej i zachodniej – tak! – stronie), zjednoczenie polityczne w latach 90-tych minionego stulecia, sztuczne zszywanie dwóch organizmów z poczuciem krzywdy wschodnich Niemców, którym odebrano tożsamość, co skutkuje eastalgią.
Po esejach Henryka Grynberga przeczytałem osnutą na autobiografii minipowieść Hansa-Ulricha Treichela, „Utracony”, wydaną przez Czytelnika 12 lat temu. Wcześniej znałem tego pisarza z „Akordu Tristana”, prześmiewczej narracji o wielkim kompozytorze i jego niewydarzonym asystencie. Groteskowość tej prozy wzbudzała we mnie salwy śmiechu, choć za humorem kryła się satyra na system tworzący puste od wewnątrz bożyszcza. W „Utraconym” nielekki temat – znaczenie utraconego w czasie ucieczki przed Rosjanami dziecka dla obojga rodziców i drugiego dziecka – potraktowany został w podobny sposób. Groteskę usprawiedliwia nieco przyjęcie perspektywy małego chłopca, ale czy rzeczywiście dla świetnego stylu Treichela potrzebne jest jakiekolwiek usprawiedliwienie? W czasie lektury przychodził mi na myśl „Mikołajek” Sempe i Goscinnego, tyle, że narracja dotyka tu ciężkiej traumy, a nie idyllicznych problemów dzieciństwa.
Bohaterem nie jest wcale Arnold, zagubiony brat opowiadającego chłopca, ani tym bardziej on sam, lecz matka. Zza groteskowej narracji wyłania się jej pełna cierpienia historia. Pospieszne oddanie dziecka obcej kobiecie w strachu przed rozstrzelaniem, gwałt dokonany w obecności męża przez rosyjskich żołnierzy, niemożność pogodzenia się z utratą pierworodnego, skutkująca depresją i atrofią (a raczej – patologią) uczuć w stosunku do młodszego syna. Porażka w starciu z prawno-medycznym systemem, skutecznie uniemożliwiającym stwierdzenie pokrewieństwa (ten wątek powieści miesza kafkowski klimat biurokracji z rzeczywistością gabinetów jakże pokrewną eugenice, będącej naukowym uzasadnieniem zbrodniczej ideologii).
Zestawiając dwie lektury (współczesna komparatystyka pozwala porównywać wszystko ze wszystkim), nie dążę do relatywizacji żydowskiego Holocaustu, której tak przeciwstawia się Grynberg. Chodzi mi o matki, matki żydowskie i niemieckie, polskie i rosyjskie. Jest jedna wspólnota ofiar, niezależnie od narodu, to ofiara z miłości macierzyńskiej. Hitleryzm i stalinizm dążył do tego, by silne uczucie, wiążące matkę z dzieckiem, pozwalające przeciwstawić się największemu tyranowi (zobaczmy, jak to grało w polskim romantyzmie: pani Rolison w „Dziadach” cz. 3 czy anonimowa kobieta, swoim ciałem zasłaniająca dziecko przed furią księcia Konstantego w „Kordianie” w czasie sceny koronacji) zniwelować, podporządkować ideologii, a na końcu, w przypadku faszyzmu: rodzicielstwo podporządkować technologii tworzenia wyidealizowanej rasy. Trzeba odebrać dzieci matkom, by móc je wysłać na front. Polityka militarna ojców wymagała, by matki były po jej stronie (przymusowa internalizacja ideologii narodowej przez kobiety), a jeśli to się nie udawało, należało osłabić ich wpływ.
Cena dla wszystkich taka sama. Utrata dziecka jest zawsze tragedią, której nic nie będzie w stanie nigdy wytłumaczyć. Kiedy oglądałem film „Drezno”, fabularyzowaną opowieść o zniszczeniu miasta przez Anglików, ani razu nie straciłem świadomości, że opresja spotykała tych, którzy uczestniczyli czynnie lub przez zaniechanie w przemyśle śmierci. Poza jednym momentem, dla mnie apokaliptycznym – kiedy zagubiona w bombardowaniu, oszalała matka prowadzi płonący wózek. Śmierć dziecka, cierpienie matki są ośrodkiem, w którym zbiegają się tragedie wszystkich narodów.
Kolejna lektura i zmiana klimatu. Dwa dni temu dostałem pocztą zamówioną książkę – „O sztuce oraz sposobach usidlenia kierownika działu w celu upomnienia się o podwyżkę” Georgesa Pereca. Polecił mi ją kolega, którego peregrynacje lekturowe i gust literacki bardzo szanuję. Zresztą, do Pereca nie trzeba mnie zachęcać. Znam go choćby z pierwszego spotkania na łamach „Literatury na Świecie” z 1995 roku, kiedy to pod koniec tamtego roku ukazał się numer w całości mu poświęcony. Eksperymenty literackie minionego wieku nie straciły na świeżości. Szlachetnie wydana książeczka (WAB, Warszawa 2011) stanowi komiczny, ale i męczący zapis zabiegów o „usidlenie kierownika działu”, będący w istocie przepisaniem schematu, o którym autor „Życia. Instrukcji obsługi” dowiedział się od Jacques’a Perriaud. Zabawa w pisanie, a ile w tym prawdy – spróbujcie skutecznie zawnioskować o podwyżkę w swojej firmie. Uważajcie na rybie ości i nieświeże jajka, dbajcie również o dobry humor pani z sekretariatu, a przede wszystkim – przeczytajcie Pereca.
Przede mną rzecz nie literacka, lecz naukowa. „Klątwa. Rzecz o ludowej magii słowa” Anny Engelking. Nie zdążyłem kupić pierwszego wydania w serii monografii Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, mam drugie (2010), poprawione, za które odpowiada Oficyna Naukowa z Warszawy. Fascynująca lektura. Nie ma granic między słowem a rzeczą – wszakże mówiąc, orzekamy. Literatura nie jest fikcją, jest rzeczywistością.