wtorek, 28 czerwca 2011

Zniewolony jubileuszem (lecz tylko trochę)

Za dwa dni okrągły jubileusz - stulecie narodzin Czesława Miłosza. Sejm RP ustanowił już wcześniej, że rok 2011 będzie rokiem Poety. Nie brakuje wystaw, fet, konferencji, publikacji, festiwali, odczytów, programów telewizyjnych. Wybrzydzanie, że to wszystko tworzy zgiełk, w którym zanika poetyckie Słowo (ciche, ale pełne siły), byłoby nie na miejscu. Mimo wszystko należy się cieszyć, że pisarz może być ciągle bohaterem mediów, przedmiotem zainteresowania szerszego grona niż koledzy po piórze i krytycy literaccy. Byleby tylko zaskutkowało to wzięciem do ręki tomiku i spokojną lekturą. Czesław Miłosz nie potrzebuje pomników, jego monumentem jest bogata twórczość. Lektura jest właściwem hołdem.

Czesław Miłosz napisał wiele w różnych czasach. Na studiach, w trakcie kursu historii literatury, gdzie jego nazwisko przewijało się przez kilka epok literackich aż do współczesności, nieprzystojnie dworowaliśmy sobie, że tak naprawdę autor "Trzech zim" debiutował już w czasach psalmisty ( nota bene był autorem przekładu Księgi Psalmów). Proszę zrozumieć, dla ludzi urodzonych u progu lat 80-tych XX w. nie było wielkiej różnicy między katastrofizmem lat 30-tych tegoż wieku a np. epoką rozpaczy oświeconych z początku XIX w. Inne miejsca na linii czasu, lecz emocjonalny dystans taki sam.

Mimo krotochwil związanych z długim życiem twórczym (co było tak naprawdę przedmiotem podziwu), Miłosza się czytało, a już szczególnie był w modzie, jak pamiętam "Piesek przydrożny". Ja długo pozostawałem nieprzekonany do jego poezji (bardziej do eseistycznej prozy), ale z czasem, jak mi się zdaje, dojrzałem. Dojrzałem i doceniłem Miłosza, także tego wczesnego. Sam autor "Rodzinnej Europy" miał powiedzieć, że niektóre młodzieńcze wiersze chciałby (gdyby mógł) wykreślić ze swojego dorobku, a ja mam nadzieję, że nie chodzi tu o liryki, które szczególnie mocno do mnie przemówiły. W tym jeden z nich, który chciałbym tutaj przytoczyć, świętując we własnym zakresie jubileusz poety. Jest w tych strofach coś z Emila Zoli. Nędza staje się przyczyną i usprawiedliwieniem ludzkiego grzechu, a w istocie - Krzyżem, który zabija i zbawia. Lecz na tym świecie jest przede wszystkim upadkiem człowieka w obliczu innych ludzi i Boga, i mimo wołania poety, "nie ma litości" nad nędzarzami. Liryk jest pytaniem o obecność Boga na ziemi jako istancji metafizycznej i etycznej w obliczu materialnej, a tym samym duchowej (stąd Zola) degeneracji człowieka. Jak mówić o zbawieniu duszy, kiedy życiowym zbawieniem, wprost epifanią, jest pełny żołądek?
Na znakomity liryk Miłosz przełożył doświadczenie obserwacji życia polskich emigrantów w Paryżu, opisane w "Rodzinnej Europie":

"(...) Paryż był dla mnie podminowany przez Levalois-Peret, gdzie mieścił się dom noclegowy, czy słuszniej byłoby powiedzieć, obóz polskich bezrobotnych. Ulice, którymi się do niego szło, były jałowym piekłem przemysłowej cywilizacji, miejscem pobytu dla dusz rodzących się dla upodlenia i ginących w upodleniu. Sama myśl o nieśmiertelności była tutaj zniewagą (podkr. moje). W obozie (wysokie ogrodzenie, wąska furtka jak drzwi pancernego pociągu) jeden z moich kolegów pracował jako kierownik i kancelista w jednej osobie, zarabiając tym nędzne grosze. Rzeczywistym jednak władcą był krępy eks-sierżant Legii Cudzoziemskiej, dobrze zaprawiony w parowaniu ciosów noża i obalaniu pięścią niesurbodynowanych. Lokatorów wyrzucano rano za bramą. Mieli przed sobą długi dzień pustki. Wypełniali go grzebiąc w śmietnikach, żebrząc, kradnąc, dostając czasem parę franków za pomoc przy noszeniu ciężarów. Tak czy inaczej zdobywali pieniądze na wino, rzecz niezbędną przy pustym żołądku i beznadziei. Wieczorem wracali pijani i wtedy, w awanturach, jakie wynikały, sierżant Legii Cudzoziemskiej składał dowody swojej sprawności."

Zanim przyjdzie nam tworzyć dla kogoś getto, sprawdźmy, czy nie budujemy go dla nas.



PIEŚŃ LEVALLOIS

Baraki dla bezrobotnych
w Levallois-Perret, 1937

Boże, miej litość nad Levallois,
Wejrzyj pod dymem zatrute kasztany,
Daj chwilę szczęścia słabym i pijanym,
Dłoń twoja mocna w opiece ich ma.

Przez cały dzień kradli, złorzeczyli,
Teraz na pryczach rany swoje liżą,
I kiedy noc zawisła na Paryżu,
Oni twarz w dłoniach zbójeckich ukryli:
Boże, miej litość nad Levallois.

Oni za twoim przykazaniem szli,
Zbierali zboże, węgiel w ziemi darli
I nieraz w bratniej obmyli się krwi
Szepcąc imiona Jezusa i Marii.

W knajpach ich bełkot nieprzytomny rósł,
A to ich pieśń ku twojej była chwale,
We wnętrzach ziemi, na otchłaniach mórz,
W pyle ginęli, mrozie i upale.

To oni ciebie nad sobą dźwignęli,
Ich ręka twoją wyrzeźbiła twarz.
Więc na kapłanów wiernych wejrzeć racz,
Daj im uciechy jadła i pościeli.

Znamiona grzechu i choroby zdejm,
Swobodnych wprowadź w podwoje Sodomy,
Wieńcami kwiatów niech ozdobią domy,
Niech żyć umieją i umierać lżej.

Ciemność. Milczenie. Most daleki gra.
Wiatr w Kainowych drzewach dmie strumieniem.
Nad pustką ludzi, nad ludzkim plemieniem,
Nie ma litości nad Levallois.

wtorek, 21 czerwca 2011

Kolej na poezję

Nie czytam zbyt wiele współczesnej poezji. Zasadą jest, że czytam tych autorów, których znam osobiście, którzy poprosili mnie o to, wręczając tomik; którzy zaprosili mnie na spotkanie autorskie, ja nieopatrznie przyszedłem i nie wypadało kupić kolejnego wykwitu artystycznej potencji. Wyjątkiem jest J. M. Rymkiewicz, ale jaki z niego współczesny poeta. Wybieram pisarzy starszych, nieżyjących. Ich też ktoś musi czytać, by nie umarł mit poezji dającej nieśmiertelność. Tak swój prywatny gust ekstrapoluję na spełnienie powinności i oddanie należnego hołdu antenatom w imieniu dzisiejszych generacji, która jeśli coś czyta, to z pewnością nie np. dziewiętnastowiecznych poetów (chyba, że musi – szczerze współczuję). Tak się usprawiedliwiam.

Zaznaczam: mój wybór, a raczej preferencje nie aspirują do bycia oceną wartości dzisiejszego słowa wiązanego. Nie wczytując się we współczesnych poetów, wcale nie robię dobrze. Mam tego świadomość. Dlatego czuję się lepiej, kiedy ktoś mnie przymusi, by odłożyć na bok Miłosza, Seiferta i Słowackiego, i doświadczyć liryki pulsującej jeszcze teraźniejszością.

Taką formą miłego gwałtu, który trochę leczy moje wyrzuty sumienia, jest pozostawienie przez sprytnych specjalistów od komunikacji społecznej ze spółki PKP Intercity darmowej antologii współczesnej poezji w przedziale pociągu do Warszawy. Zaplanowane na podróż lektury (Zola, Słowacki, H. U. Treichel) oraz ważne dokumenty służbowe pozostały w teczce (na odprawie w stolicy nieznajomość papierów zamarkuję mądrą miną, a pisarze poczekają na podróż powrotną). I właśnie, u końca podróży kończę czytać tomik zatytułowany „Pociąg do poezji. Intercity”, jak okazuje, całkiem świeżutki. Ciekawe doświadczenie.

Poezje o podróży pociągiem czytane w pociągu. W słowie wstępnym Artur Fryz pisze: „Pociąg, jak żadne odkrycie współczesności, nadaje się do poezji. To właściwie Pegaz na szynach. Oferuje niespotykane gdzie indziej formy czasu i przestrzeni. Ekspres PKP Intercity ma strukturę nowoczesnego poematu. Przesuwające się krajobrazy, przypadkowe dialogi, mieszanina jawy i snu, rytm, stukot, kołysanie i śpiew syren. Kiedy to piszę zza ciemnego okna dobiega conocne wołanie kolejowych dróg. Tam taaa ta tam ta ta tam taa ta tam”. Niby racja, ale ta nuta poetyckiej idylli brzmi jeśli nie fałszywie, to z pewnością niepełnie. Rozumiem poetykę wstępu, ale… rzeczywistość prezentuje obraz bardziej złożony. I nie chodzi mi o prozaiczne opóźnienia, o problemy z czystością toalet czy ogrzewaniem przedziałów. Poezja potrafi to przezwyciężyć i wpisać drobne uciążliwości kolejowej codzienności w romantyczny charakter podróży, w której poddajemy nasz los zmiennym kolejom.

Taksówkarz, który odwoził mnie dziś na dworzec, powiedział, że wcześniej wiózł klientkę, która przyjechała na miejsce z trzygodzinnym opóźnieniem. Powodem było morderstwo, dokonane w pociągu. W jednym przedziale trwała libacja mężczyzn. Noc, pęd, wóda, bluzgi, tragedia. Może być pociąg do poezji w dzień i nocny pociąg do śmierci. Koleje są różne.

Zostawmy nasze małe kryminałki, choć, jak mówi jeden z szaleńców Hermanna Burgera, żadna śmierć nie jest niepoważna. Chodzi mi o inną kategorię wagową znaczeń. Wiersz, który przypadł mi do gustu (może dlatego, że dystychy pisane trochę Rymkiewiczem?) traktuje właśnie o ambiwalencji podróży pociągiem w znacznie większym wymiarze: z jednej romantyzm, marzenie, spotkanie, z drugiej – pociąg w krwiobiegu śmierci, tory rytmicznie prowadzące do obozu i komory gazowej. Liryk napisał Jerzy Suchanek, nosi on tytuł „Proza pociągu do Kutna i małej Żanny z Auschwitz”. Polski poeta nawiązuje do francuskiego poety szwajcarskiego pochodzenia, ale jak. Wystarczy fragment:

„Siwy konduktor drzwi zamyka sumiennie.
Pociąg przyspiesza i zwalnia, czy to coś we mnie?

Przedział pierwszej klasy, przy oknie siedzi Żanna
i się rozwija z jej kłębka nitka staranna.

Cendrars, przedstawia się Błażej, i zanim wstanę,
wyciąga pomocną rękę. Pomocną ranę.

Żaneczka, pokaż cycki, bo tracimy siły.
Och Błażejku, nie mogę, Niemce je spaliły.

Cycki, brzuch i cipkę, ramiona, nogi, głowę.
Zapytaj dziecka, czy pamięta i opowie.

Łza po nitce wędruje, deszcz ścieka po szybie,
W ustach popiół, a w oczy dym z Żanny szczypie.

Och Błażejku, jesteśmy daleko od Auschwitz?
Powiedz, Błażejku, jesteśmy, Błażejku, martwi?”

Temat obozu koncentracyjnego powraca w wierszu Sławomira Matusza, a w zasadzie w jego tytule. W „Latem do Auschwitz” cel podróży przesłania erotyzm młodej nauczycielki i beztroska szkolnej wycieczki. „Wszyscy nie wiedzą / gdzie idą” – to sygnał rozgardiaszu „rozbawionego tłumku”, będący mocno ironicznym powtórzeniem – wcześniejsi o ponad pół wieku zniewoleni pasażerowie też nie wiedzieli, gdzie idą. I czy my, w wesołym, szkolnym autokarze do Auschwitz, dziś wiemy?

Oczywiście, wspomnianej idylli pociągowej nie brakuje. Przedziały wagonów nie raz stają się przestrzenią błogich fantazji na temat cielesnego zbliżenia. Piękna parafraza Tuwima:

„żar
            z rozwartego
                                   dekoltu
                                                           bucha”

zmienia tory tradycji – maszyną budzącą podziw staje się dojrzała kobieta, emanująca płciowością. Świntuszeniem jest sam tytuł wiersza Wojciecha Banacha, iskrzący dwuznacznością: „Uchylony przedział”.

Podróż koleją, tak oczywista, wycina nas jednak z bieżączki. Nie brak liryków, gdzie dźwięk stukających kół wagonu wywołuje refleksję nad przemijaniem, tęsknotą, miłością bądź – pociąg staje się tłem dla tych wiecznych tematów poezji. To jakoś mniej mnie zajmuje. Natomiast podoba mi się prosty (prostota jest zaletą) zabieg Patryka Zimnego. W „Intercity news” (znów przewrotność w tytule, tym razem niewinna) kilka godzin w podróży wyzwala od hałasu medialnego, śmietniska niepotrzebnych informacji i sztucznych problemów, które podsuwa się nam do emocjonalnej konsumpcji, pozwalając wysłuchać drugiej osoby, „studentki z Krakowa”. Zamknięta przestrzeń w ruchu bierze w nawias nasze życie i jego zgiełk – i jest w tym coś oczywistego – i poetycznego, jak widać.

Nie przekonuje mnie natomiast miłość do pociągu konkretnego przewoźnika. Rozumiem – sponsor imprezy w Kutnie, fundator tomiku. I dzisiaj zdarza się poezja okolicznościowa, składająca hołd mecenasowi. Funkcjonuje ona jednak na nieco innych warunkach i traktowana jest z przymrużeniem oka, bo inaczej się nie da. A w tomiku, obok innych liryków (generalnie) z ambicjami, mamy wiersz Miłosza Manasterskiego „Ekspres(ja)”, który czytam z rozbawieniem, myśląc, że to serio jest pisane. „kiedyś  / będę miał spotkanie autorskie / w wagonie restauracyjnym”, „zawsze piszę wiersze w pociągu (…) / chwytam w pędzie całe wersy /metafory semafory rozkłady / zapisuję na odwrotnej stronie biletu” i fragment szczególnie frapujący „śliczna konduktorka / przyjdzie później / oceni”. I to wszystko przypisane ściśle PKP Intercity. Huh, ja spotykam głównie konduktorów, rzadziej panie. Jakoś nigdy nie przyłapałem kobiet i mężczyzn w mundurach na lekturze poezji. Może to się zmieni? Może pod wpływem tak trafnego epitetu, do którego każda pani konduktorka się przyzna, poeta zyska wierną, kolejową publiczność i stworzy z nią poetycką komunę? (taki plan – zamieszkania w pociągu – pojawia się pod koniec liryku). A może to tylko zabieg o zniżkę na bilet dla wierszoklety?

Jeśli chodzi o swobodne fantazjowanie, wolę to, którym uraczył mnie francuski poeta, Bernez Tangi. „Gawot autostopowicza” to galop bez trzymanki i nie jestem w stanie więcej powiedzieć, musiałbym przepisać cały wiersz, a jest on dość obszerny. Jedno jest pewne – tym razem nie chodzi o komplement dla polskiego przewoźnika, lecz o potęgę fantazji i czystą poezję.

A tak ogólnie – pomysł edycji „antologii wierszy współczesnych z motywem podróży” należy uznać za udany, lektura ciekawa, ambitna forma umilenia podróży (lepsze to – o nieba! – od zmuszania do oglądania durnych filmów w autokarach dalekobieżnych; co ja zresztą porównuję). Natomiast tym, którzy zamiast poezji wolą prozę najwyższej próby, a chcą pozostać przy torach kolejowych, dworcach i pociągach oraz miłościach, morderstwach i tragediach z politycznym tłem, niejako przy okazji i na mocy skojarzenia, polecam „Domniemania w sprawie Jakuba” Uwe Johnsona. Nie zawiodą się.

środa, 15 czerwca 2011

List do E.

Kochanie Moje,

pragnę skreślić do Ciebie kilka słów, by przełamać dręczącą samotność rozłączenia z Tobą listowną wymianą słów. Mam pewną myśl, której intymny charakter splata się z refleksją nad tym, co czytam.

Jest taki jeden list Słowackiego, pisany z Florencji 2 stycznia 1838 roku. Kolejny list z miasta, w którym przebywa sam od pół roku, zaś wcześniej – w nim widział się z rodziną po raz pierwszy od wyjazdu z polskich terenów. Poeta ma za sobą publikację 3. tomów poezji i dramatów, jest za nie co najmniej szanowany, choć daleko jeszcze do późniejszej sławy. List prawie jak każdy inny z tego czasu – pełen słów o miłości synowskiej i tęsknocie, raportujący o życiu i kondycji piszącego.

Po raz kolejny pada w nim słowo melancholia, która, jak pisze „jest gościem moim we wszystkie święta i rocznice”. Nie jest to jednak tylko tęsknota emigranta, któremu np. wigilia przy zagranicznym stole pachnie aromatem nieobecnej kutii i na obczyźnie wyciska łzy. Otóż, jak pisze romantyczny epistolograf, z okazji tego typu uroczystości: „ja nieszczęśliwy gawędzę i niczego się nawzajem od ludzi dopytać nie mogę, powracam zwykle zmęczony i pozbawiony moich marzeń – bo rozmowa z ludźmi jest to dla mnie pole, gdzie ja moje złote myśli, moje samotne marzenia na zdawkową rozmieniam monetę i rozsypuję. (…) Tak mię to życie znudziło…”.

Nie jest to tylko romantyczna poza, Słowacki jest już człowiekiem dojrzałym, przed 30stką, ma za sobą poważne doświadczenia artystyczne, osobiste, polityczne, podróżnicze… Ocenił już krytycznie swoje juwenilia i pisze utwory ambitniejsze. Ma za sobą lata życia na emigracji, jest w tym nawet zaradny. Jego melancholia to spleen artysty, wewnętrznego emigranta, który nawet będąc w rodzinnym mieście, wśród ludzi, których zna od lat, tak jak oni jego, nie potrafiłby odnaleźć języka porozumienia. Bytność zagranicą ma tu mniejsze znaczenie. Poliglotyczny zapał Słowackiego pozwalał mu rozmawiać po francusku, angielsku, niemiecku i włosku, czytał także w języku hiszpańskim. Nie był emigrantem skazanym na milczenie w towarzystwie. Cóż z tego! skoro „nazwajem dopytać się” o wartościową myśl nie mógł, samym będąc rozumianym powierzchownie lub niezrozumianym.

Jak rozwiązywał ten dylemat? to istotne, ponieważ myślę, że czasem Ty go czujesz – i ja także… Nie chodzi o wyniosłość nad ludźmi, lecz o potrzebę treści, sensu, zrozumienia i na tym opartego porozumienia między nami a innymi. Słowacki przenosił się z miejsca na miejsce, nic to nie dawało, wręcz przeciwnie – problem się spiętrzał. Tak jak w drugim akcie „Kordiana”. Nie rozwiązał go przez całe życie, jako twórca zmagał się ciągle z jałowością życia – był tego świadomy, dlatego, myślę, stworzył arcydzieła.

Kiedy myślisz, że nikt nie rozumie i nie wspiera Twojej sztuki, to się mylisz. Ja w nią wierzę i ją rozumiem (na tyle, ile mi potencjał intelektualny pozwala). Jedna osoba chyba na początek wystarczy? Bo czy ślizgając się po powierzchni życia światowego, można stworzyć poważne dzieła? Zrozumianym należy być później…

Słowacki, zdarzało się, nie pisał miesiącami, i to wcale nie dlatego, że robił coś innego, ważnego. Nuuudził się w salonach i towarzystwie. Nie miał pomysłu. A potem siadał i w dwa tygodnie pisał cały dramat. Musiał poczekać, aż coś w nim obudzi jak w każdym artyście, jako odtrutka na nużące światowe wydarzenia. Z twórczym przebudzeniem jest jak ze szczęściem, które musi być tylko chwilą.

Trzeba być tylko świadomym i pewnym swojej siły. Syn Salomei był w stu procentach przekonany, że ma wielki talent i poezją postawi sobie pomnik. Miał też nadzieję na ładną żonę i rumiane dzieci. Realizacja tego marzenia – to była jego słabość (Mickiewicz miał żonę i dzieci, Krasiński ożenił się z Elizą, Odyniec miał żonę, obumarło go dziecię etc). W tym samym liście pisze:
„Chciałbym się kochać, ale nie mam w kim. (…) to jest jedno z najgłówniejszych żądań mojego teraz życia.”

Każdy chciałby się kochać… czy należy być dumnym i chełpić się szczęściem, że się kogoś kocha i ma jego wzajemność? Często w takich sytuacjach myślę o sobie, o Tobie i o nas. Kiedyś uważałem, że bycie dumnym z miłosnego, szczęśliwego związku jest czymś w rodzaju wywyższania się zdrowego nad kaleką. Jest chwaleniem, co się zjadło na obiad przed bezdomnym, co niedojada. Są przecież ludzie wokół nas, którzy chcieliby się kochać, tylko nie mają w kim.

Dzisiaj tak nie myślę. Miłość dwojga ludzi jest wielkim dziełem, wymagającym wysiłku i kunsztu, dziełem, które daje wspaniałe owoce – jest nim nasz syn. Jeśli można chwalić się wspaniale napisaną sztuką, dlaczego nie można chwalić się miłością? Słowacki swoje tomiki nazywał „moje dzieci”. Różewicz napisał poezję o bolesnym rodzeniu wiersza.

Tworzyć sztukę, tworzyć miłość… napisałem ten list, bo jak „powracam zwykle zmęczony i pozbawiony moich marzeń”, to nie mam sił powiedzieć Ci ważniejszych rzeczy niż te błahe wydarzenia z dnia mijającego. Wpisałem swoją miłość do Ciebie w dyskurs epistolarny sprzed półtora wieku, bo uważam ją za największe dzieło swojego życia. A każde dzieło musi być obznajomione z tradycją, prawda?

Kocham Cię,

Twój P.

czwartek, 9 czerwca 2011

Fotografia Juliusza Słowackiego cz. 1

Jak wyglądał Juliusz Słowacki? Nie chodzi mi o to, jak się ubierał ani jak zachowywał. Zarówno on sam, jak i współcześni, a później badacze poświęcili temu wystarczająco dużo uwagi. Norwid w „Czarnych kwiatach”, Maria Wodzińska we wspomnieniach. Pamiętam też świetny tekst Ryszarda Przybylskiego, który pisał o dandysowskim stylu autora „Kordiana”. Nie o to mi jednak chodzi.

Pytam się o twarz, o sylwetkę, o to, jak wyglądał naprawdę, a nie w interpretacji własnej i innych. Portret literacki czy malarski zawsze będzie interpretacją. Doświadczamy czyjegoś wizerunku za pośrednictwem obrazu, na który składa się talent, spostrzegawczość, technika portrecisty, moda i estetyka, której autor ulegał. Nie znamy twarzy Słowackiego, znamy tylko jej cechy: duże oczy, wysokie czoło, zaznaczony nos, delikatny wąsik, wąskie usta. Pulsująca skroń. Tak widzieli go jemu wspólcześni. To zbyt mało, by zyskać pewność, jak rzeczywiście syn Salomei wyglądał. Dobrym przykładem tego mętliku w sferze fizjonomii poety jest okładka rocznicowej publikacji Instytutu Sztuki Polskiej Akademii Nauk z roku 2009, pod tytułem "O Słowackim. Umysły ludzi różne". Spogląda z niej w różnych kierunkach 14 Juliuszów - każdy ma wymienione wyżej cechy, a każdy różny. 

A znamy twarze innych poetów tamtego czasu? Wbrew pozorom, tak. Wiemy jak wyglądał dojrzały Adam Mickiewicz i Zygmunt Krasiński. W styczniu 1839 roku „Gazette de France” podała wiadomość o odkryciu Louisa Jacques’a Mandé Daguerra, twórcy dioramy. Jego wynalazek (dotąd istnieją wątpliwości, czy naprawdę tylko jego czy także Josepha Nicéphora Niepce’a i czy Daguerre był jedynym – ten brak pośpiechu i świadomości znaczenia kalotypii ze strony Williama Henry’ego Talbota jest rozbrajający) pozwolił utrwalać obraz uchwycony w camera obscura. Narodziła się dagerotypia, a w zasadzie fotografia, tak dzisiaj wszechobecna, że aż przezroczysta.

Wtedy była rewolucją. Robiła błyskawiczną karierę. Czternaście lat po ogłoszeniu światu odkrycia Daguerre’a polski fotograf, Jan Mieczkowski, portretuje Adama Mickiewicza z laską pielgrzyma. Ktoś szukający dziury w całym może powiedzieć (szczególnie w epoce Photoshopa), że fotografia także zakłamuje rzeczywistość, bo techniki retuszu, tak modela, jak i obrazu używane były od początku. Zgoda, Mickiewicz jest upozowany, ale gdy porównamy jego twarz z fotografii z portretami rysunkowymi czy malarskimi (mimo, że pochodzą z młodszych lat poety) dopiero widzimy, ile jest w tych ostatnich prawdziwego autora „Dziadów”, a ile – interpretacji portrecisty.

Dagerotyp był wyrazisty. Przedstawiał wiernie rzeczywistość, choć pod obiektyw podstawiano głównie modeli teatralnie zaaranżowanych. Fotografia była rzadkością, dagerotyp nie mógł być powielany. To, co odwzorowywał, musiało być przygotowane i dobrze, zgodnie z intencjami zleceniodawcy, wyglądać. Odpowiednia poza, ubiór, wyraz twarzy, sceneria. To było przedmiotem manipulacji. Reszta, jak sylwetka i rysy twarzy, jest prawdziwa. Nie mam co do tego wątpliwości.

Zygmunt Krasiński także ma portret fotograficzny. Oprócz sławnego pośmiertnego, zrobionego przez Nadara, znany jest mi jeszcze jeden, sprzed roku 1859. Zrobiony w Dreźnie, prezentuje poetę w charakterystycznej dla epoki pozie, z półprofilu. I on pozwala zweryfikować inne przedstawienia autora „Irydiona”, zrobione w czasach przedfotograficznych.

Znamy twarze Mickiewicza, Krasińskiego, także Norwida. O późniejszych pisarzach i poetach nie wspominam, bo to oczywistość. Fotografia szturmem podbiła kulturę i każdy następny wielki autor był portretowany fotograficznie. Nie znamy prawdziwej twarzy Słowackiego, nie mamy jego fotografii. Rzeczywiście, autor „Króla-Ducha” zmarł wcześniej, przed Mickiewiczem i Krasińskim. Ale syn Salomei odszedł 10 lat po wynalezieniu fotografii! Portret Adama Mickiewicza jako pielgrzyma powstał cztery lata po śmierci Słowackiego. W latach 1839 – 49 w Paryżu powstało wiele zakładów fotograficznych. Nie udało mi się na razie dotrzeć do wiarygodnych danych statystycznych, ale zakładam, że w stolicy fotografii nie mogło być gorzej niż np. w Niemczech, gdzie:

W 1839 roku dwóch mieszkańców Frankfurtu nad Menem uprawiało fotografię jako drugi zawód. Pięć lat później odnotowano w Berlinie osiemnastu zawodowych fotografów, w Hamburgu ośmiu, w Hanowerze trzech, a w Monachium dwóch. (Boris von Brauchitsch, Mała historia fotografii, s. 31)

Słowacki, w roku 1839 był u szczytu możliwości twórczych, w wirze życia. Czytał gazety, uczestniczył w życiu towarzyskim, przed nim była publikacja „Beniowskiego” i pojedynek. Nie wierzę, że nie zainteresował się nowym wynalazkiem. Dlaczego z niego nie skorzystał, skoro za nim tęsknił? Na jesieni 1834 roku relacjonuje matce wędrówkę po szwajcarskich Alpach z rodziną Wodzińskich. List zawiera wiele szczegółów, odnotowuje przebieg wycieczki i towarzyszące jej emocje. Te ostatnie wywoływała przyroda, imponująca swoim ogromem i patetyzmem. Próbę jej opisu podejmuje Słowacki i mimo, że to język jest jego sługą, a nie on - języka, odczuwa porażkę:

Jak to smutno pomyśleć, że Ty, Mamo, z tych krótkich opisów nie będziesz sobie mogła wystawić miejsc, gdzie Twój syn był - gdzie myślał o Tobie. Obrazy, które sobie Twoja imaginacja utworzy, będą może piękne, ale nie będą tymi samymi obrazami, które teraz ja widzę we wspomnieniach. Czyż ludzie nie wynajdą kiedy jakiego środka, któryby lepiej niż pismo i malarstwo wystawiał przedmioty! Dziwna i głupia myśl.

Gdzie więc zapodziała się fotografia Juliusza Słowackiego? Dlaczego nie skorzystał z wynalezionego „środka, któryby lepiej niż pismo i malarstwo wystawiał przedmioty”? Inni nie uchylili się od pokazania swojej twarzy w sposób jak najbliższy rzeczywistości, on tak. Mimo, że zależało mu na tym, by przekazać ukochanej matce aktualny obraz samego siebie. Na to pytanie szukam odpowiedzi. Cdn.