poniedziałek, 26 lipca 2021

MIASTO NARESZCIE DZICZEJE


Widziałem biegnącego dzika w rejonie ul. T., za osiedlem K. Było to kilka dni temu, kiedy biegałem w tym rejonie.

Jakiś czas temu FB wyświetlił mi „wspomnienie” (ta interpasywność mediów społecznościowych, pamiętających za nas o wydarzeniach i urodzinach) artykułu, który udostępniłem 6 lat temu. Jego tytuł brzmiał „Cała Polska dziczeje” (GW), na zdjęciu była cała rodzina dzików w zabudowanym centrum, a treść odnosiła się do widocznej obecności tych zwierząt w polskich miastach. Po 6 latach dziki w miastach są coraz bardziej oswojone, a dziczeją ludzie, a szczególnie - polskie życie polityczne. Polska to dziki kraj – jak powiedział kiedyś pewien podejrzany typ, zasiadający w rządzie. Po prawdzie, te mądre zwierzęta nie mają z tym nic wspólnego. 

To nie przypadek, że narastająca frustracja polską polityką sprzęga się z medialną nagonką na dzika. Miejski dzik – to nowy mieszkaniec miast i stosunek do niego jest zastanawiający. Generalnie – zwierz ten budzi histerię i niechęć. Niektórych - fascynuje (to ja), a reaktywnie ożywia się grupa głośnych obrońców chrząkającego mieszkańca naszych miast.

Zbiorowe antydzikowe wzmożenie ogarnąłem kiedyś kuplecikiem:

Po co żale, inwektywy,
Kiedy rzecz jest jasna:
Z dzików perspektywy
Intruzem są miasta.

Jestem przeciwny prześladowaniom dzików. Możemy grodzić tereny, propagować chowanie śmieci, zakazywać ludziom ich dokarmiania, ale nie możemy siać niechęci i nienawiści do zwierząt, pławić się w żądaniach eksterminacji. Dla ludzi dzik to obcy w naszym mieście, ale jest odwrotnie – historycznie to my jesteśmy przybyszami w świecie zwierząt.

Na obserwacji dzików w mieście można dużo zyskać. Wiem, że niszczą wypielęgnowane trawniki, boiska trawiaste, penetrują ogródki i działki. Demolują śmietniki. Lecz dzikość dzików to coś więcej. Zrozumiałem to dopiero, kiedy zobaczyłem tego dzika, wspomnianego na początku. Przepędzamy te zwierzęta, bo im zazdrościmy.

Miałem za sobą 1/3 zaplanowanego biegu w kierunku zwężenia na ul. S. Z ogródków działkowych wybiegł na ul. T. piękny, młody dzik. W świetle ledowych lamp, lejących białe światło w mrok zimowego popołudnia jego sierść błyszczała niczym pokruszone czarne szkło. Przebiegł dwa pasy prowadzące w kierunku centrum, przesadził pas zieleni, pokonał momentalnie drugą część drogi i przemknął przede mną na chodniku w odległości mniejszej niż 7 m. Stałem jak wryty, od chwili, gdy go zobaczyłem. Jego pęd sparaliżował mnie, budził podziw i lęk. Gdyby na mnie ruszył, nie uciekłbym. Moje 5’45” na 1 km przy dystansie ok. 10 km na niewiele by się zdało.

Stanąłem, a on sadził susy dalej – z chodnika na trawnik, z trawnika na boisko do siatkówki plażowej. Wpadł w środek połówki boiska, ryjem wyrzucił w górę chmurę piasku (dni ostatnio ciepłe i suche, to i piach sypki) i w tym piaskowym obłoku momentalnie fiknął na grzbiet. Wiercił i wierzgał nogami sekundę i dwie, po czym skoczył znów na nogi i pocwałował w mroczną część oddalonego osiedla.

Zrozumiałem, dlaczego łypiemy złym okiem na dziki. Dawno nie widziałem nikogo w takiej euforii i szczęściu w tym mieście. Dawno nie widziałem nikogo tak wolnego w tym kraju.



sobota, 5 listopada 2016

MŁODE WILKI 2016

Nie mogę podjąć się zadania, jakim byłoby przedstawienie syntezy artystycznych projektów i projekcji, działań i obiektów, które złożyły się na program Młodych Wilków w Szczecinie A.D. 2016. Powiedzieć, że młodzi twórcy wyrażają swoje egzystencjalne dylematy, światopoglądy, roszczenia poprzez różnorodne, dostępne formy sztuki, to w istocie nie powiedzieć nic. To banał, który, choć prawdziwy, pozostaje frazesem wypranym z treści.

Ponieważ to festiwal, w którym przyznaje się nagrody, wypada mi (w miejsce syntezy) zaproponować swoje typy. Z dzieł prezentowanych w przestrzeniach opuszczonego mieszkania na ul. Obrońców Stalingradu, które z powodzeniem pełnią od pewnego czasu funkcję galerii, moją uwagę przykuły dwie prace: „Co tam chowasz? (dokumentacja fotograficzna) Justyny Samborskiej (ASP w Wenecji) oraz „Remisja” (video, 4’21”) Kaspra Lecnima (ASP we Wrocławiu). Chcę podkreślić subiektywność tego wyboru, subiektywność rozumianą jako uwarunkowanie wyboru powiązaniem dzieł z osobistym doświadczeniem.

Nie wiem, gdzie realizowała swój performans Justyna Samborska. Zdjęcia, które dokumentują przejście odindywidualizowanej ludzkiej figury ulicami miasta, nie przynoszą informacji o miejscu zdarzenia. Pewne tropy prowadzą do Indii, lecz to tylko przypuszczenie. Musimy obyć się bez tej wiedzy.

Justyna Samborska, Co tam chowasz? (dokumentacja fotograficzna) 2016

Mamy do czynienia z przestrzenią niewątpliwie miejską, lecz raczej marginalną. Nie są to miejsca turystycznych ekskursji, choć wcale nie oznacza, że oddalone od centrum. To raczej wstydliwe zaplecze metropolii, oficyny, podwórka, poboczne uliczki. Nie wizualny spektakl szkła i stali, lecz kulisy, wypełnione bałaganem, kurzem i erozją.

Na tym zapleczu globalnej metropolii przechadza się i staje niekreślona płciowo figura (najprawdopodobniej kobieca), przypominająca łuszczący się, kamienny pomnik w kształcie sklepowego manekina. Emanuje samotnością i opuszczeniem. Ludzie, jeśli pojawiają się na zdjęciach, są oddaleni i nie widać, by wchodzili w jakąkolwiek relację. Co istotne, w niektórych sytuacjach można jej po prostu nie dostrzec, tak wtapia się w tło niszczejącego, lecz ciągle egzystującego zaplecza miasta.

Justyna Samborska, Co tam chowasz? (dokumentacja fotograficzna) 2016

I staje się symbolem tego, co ukryte za spektaklem współczesnych, globalnych metropolii. Niczym żołnierze od stóp do głów przybrani w moro, tak żywy pomnik manekina stara się wtopić w naturalne tło antropocenu – zdegradowaną przestrzeń stłoczonej ludzkiej egzystencji. W mieście napędzanym globalną, kapitalistyczną gospodarką, która dzieli miasta na sfery idyllicznej konsumpcji i mrocznego wykluczenia, jest anonimowym everymenem – bez twarzy, bez cech szczególnych, samotnym wśród zbiorowości, niszczejącym na marginesie. Jest upadkiem naszych czasów i pytaniem o nadzieję.

Justyna Samborska, Co tam chowasz? (dokumentacja fotograficzna) 2016

Fotografie są pełne słońca, lecz wymowa pesymistyczna. Miejsce studiów autorki performansu i zdjęć odesłało mnie do przestrzeni mi znanej, która wśród miast europejskich jest żywym, globalnym i spektakularnym trupem. Wenecja jako zombi, jako kraina przerażających manekinów w scenerii opuszczonego teatru to temat na oddzielny tekst, który chodzi za mną od czasu wizyty we włoskim mieście masek. Manekin Samborskiej spokojnie mógł odbyć spacer w miejscu studiów autorki.

Praca video Kaspra Lecnima pokazuje czworo uczestników spotkania (konferencji?) osób, którym doskwiera jąkanie. Temat tego schorzenia w Szczecinie całkiem niedawno eksplorował w Szczecinie Mateusz Choróbski, który w Trafostacji Sztuki realizował projekt „Nice to meet you”. Polegał on na czasowym zaangażowaniu do pracy w galerii na stanowiskach mających styczność ze zwiedzającymi osób jąkających się. Projekt był jedną z części cyklu Sound System, którego celem była prezentacja audialnego zwrotu w sztukach wizualnych. Jąkanie z poziomu bariery (zakłócenia) w komunikacji zostało przeniesione do sfery estetycznego oglądu (a raczej odsłuchu), jako zjawiska dźwiękowego. Ponadto, była to artystyczna interwencja w formalny mechanizm funkcjonowania galerii.

„Remisja” konfrontuje nas z jąkaniem w inny sposób. Artysta nagrał krótkie wypowiedzi czworo młodych osób: trzy kobiety i mężczyznę. Temat ich wypowiedzi są przeżycia związane z jąkaniem i uczestnictwem w spotkaniu z innymi osobami z tym zaburzeniem mowy. Warto zwrócić uwagę na różnorodność uczestników projektu – wśród kobiet pierwsza jest czarnoskóra, druga reprezentuje urodę azjatycką, trzecia – europejską. Mężczyzna reprezentuje typ najczęściej spotykany na południu Europy. Jest to dla mnie sygnał, że zaburzenie, któremu poświęcone jest video, ma charakter uniwersalny.

Kasper Lecnim, Remisja (video) 2016

Interwencja artysty polega na oddzieleniu zacięć, powtórzeń, przedłużeń głosek i sylab od całych słów. Każdą z bohaterek i bohatera pracy widzimy i słyszymy dwa razy (video jest zapętlone): raz, kiedy płynnie opowiada swoją historię (znakiem montażu jest „przeskakiwanie” obrazu, w przypadkach niektórych osób zupełnie niewidoczne), drugi, który ukazuje sama, wypreparowaną artykulację zaburzeń. Ten fragment zamienia się w dźwiękowe staccato głosu i (czasem) wyginającego się ciała, wyzute z treści.

Kasper Lecnim, Remisja (video) 2016

Kasper Lecnim, Remisja (video) 2016

Jąkałem się we wczesnej młodości, lecz już jako dziecko zostałem wyleczony. Mam świadomość bolesnych doświadczeń, o których mówią uczestnicy projektu. Wiem też, że jąkanie to inność. Piętnująca i wykluczająca, łatwa do ośmieszenia i utrudniająca to, co w naszym życiu fundamentalne – kontakt z drugim człowiekiem.

Artysta tworzy swoją pracą ułudę (remisji, czyli zaniku objawów). Jąkający mogą zobaczyć i usłyszeć siebie bez jąkania. Dzięki sztuce mówią płynnie, choćby przez moment. My nie widzimy w nich innych, są tacy jak my. Jeśli na początku słyszymy ich „upłynnione” wypowiedzi (w takiej kolejności oglądałem pracę), trudno się domyśleć, o jakim problemie naprawdę mówią. Nie widzimy ich inności, lecz „w ciemno” cieszymy się, że są szczęśliwi, znalazłszy się wśród swoich.

Kasper Lecnim, Remisja (video) 2016

Kasper Lecnim, Remisja (video) 2016

Kasper Lecnim, Remisja (video) 2016


Stosunek do jąkania stał się znakiem naszych czasów. Jest to zaburzenie szczególnie wstydliwe, bo wymagające od innych, płynnie mówiących, cierpliwości. A my staliśmy się w pędzącym, zmediatyzowanym świecie, bardzo niecierpliwi. Nie chcemy czekać na wyjąkany tekst, chcemy go teraz, jak najszybciej. Chcielibyśmy zarekomendować jąkającemu odpowiednią terapię, a najlepiej aplikację, która zadziałałaby jak gest artysty – oddzieliła zacięcia od pełnego brzmienia słów.

Jeśli w polski internet wpiszemy termin „jąkanie się”, jednym z pierwszych wyników będzie artykuł zamieszczony na portalu o zdrowiu, w którym odnotowuje się wzrost występowania jąkania. Jedną z przypuszczalnych przyczyn ma być coraz szybciej pędzący świat. Coraz więcej mamy do powiedzenia, coraz szybciej gonimy i coraz mniej mamy cierpliwość, żeby słuchać. Jąkający się, ze swoją innością, są papierkiem lakmusowym naszej cywilizacji opartej na intensywnej, wielokanałowej komunikacji – i wielkimi wykluczonymi.


Choćby z powodu tych dwu prac warto przyglądać się artystycznym poszukiwaniom młodego pokolenia. 

wtorek, 22 marca 2016

Poranny warszawski spacer

Park Romualda Traugutta w Warszawie położony jest na Muranowie, tuż obok  Stadionu Miejskiego Klubu Sportowego Polonia. Składa się z dwóch połączonych części - placu zabaw dla dzieci, okolonego bieżnią jak łukiem oraz prostokątnym skwerem, którego przekątne ścieżki nie przecinają się, lecz wyznaczają rogi mniejszego prostokąta, stanowiącego centrum tego fragmentu parku. 

W tej małej przestrzeni wyeksponowana jest rzeźba Wacława Szymanowskiego, syna Wacława (warszawskiego pisarza i dziennikarza, aktywnego w drugiej połowie XIX w.) i ojca Wacława (profesora fizyki, polityka ZSL-u, ministra ds. łączności w rządzach Bieruta i Cyrankiewicza). Można powiedzieć, że w trzech generacjach szlacheckiego rodu przegląda się historia polskiej elity intelektualnej o arystokratycznych korzeniach, jej zmiennych kolei - od potomka szlachciców, który para się dramatopisarstwem i żurnalistyką, przez artystę do naukowca i specjalisty, polityka komunistycznych rządów. 

Wacław Szymanowski, będący w środku tej sztafety pokoleń, bliski jest chyba każdemu Polakowi w Polsce i zagranicą z powodu jednego dzieła, choć większość nie zna, jak podejrzewam, nazwiska jego autora. Chodzi o pomnik Chopina w Parku Łazienkowskim w Warszawie. Nie jest to oryginał - ten został zniszczony przez hitlerowskich Niemców w 1940 roku, lecz kopia. Historia powstania oryginału w latach poprzedzających I wojną światową jest równie zajmująca, jak powojenne perypetie inicjatorów rekonstrukcji pomnika. 

Chopin zasłuchany w wierzbę stał się jednym z najbardziej popularnych rzeźbiarskich figur stolicy oraz symbolem warszawskości i polskości. Pamiętam, że jej obraz stanowił element planszy anonsującej program muzyczny w telewizji polskiej lat 80-tych. Nie pamiętam nazwy audycji, lecz niewątpliwie to tam po raz pierwszy zobaczyłem dzieło dłuta Szymanowskiego. 

Pozostając w epoce polskiego romantyzmu, kolejną, już nie tak znaną wprawdzie, lecz istotną produkcją Wacława Szymanowskiego jest rzeźba Juliusza Słowackiego, która stała się podstawą pomnika poety stojącego we Wrocławiu. O ile do przedstawienia Chopina trudno mi się zdobyć na osobisty stosunek, ze względu na jego głęboką internalizację jako symbolu polskiej tożsamości, o tyle figura autora "Fantazego" budzi emocje. Nie widziałem jej "na żywo", jedynie na zdjęciach, lecz poza rozkraczonego wieszcza, cierpiącego na wyraźną migrenę (może  kaca?), budzi moje skonfudowanie. Julek, syn Salomei, od używek nie stronił, raczył się opium, lecz intecją rzeźbiarza było raczej wyrażenie głębi namysłu poety nad Polską i sztuką. Wyszło przyciężkawo, a przecież Słowacki pióro miał lekkie, lotne, choć o poważnych sprawach pisał. 

Podobny dystans dziś wywołuje rzeźba "Mickiewicz po improwizacji" z 1898 r., choć i tak wolę ten przesadzony szał uniesienia niż figurę nowogródzkiego poety-wieszcza z Parku Żeromskiego w Szczecinie, która stoi wyprężona, jakby kij połknęła. 

Zostawmy portrety dziewiętnastowiecznych polskich mistrzów dźwięku i słowa. Szymanowski tworzył je w epoce zapatrzonej w romantyzm, w nim doszukującej się artystycznej tradycji i definicji polskości. 

Dzieło Szymanowskiego, które naprawdę uznaję za znakomite, to niewielka kompozycja figuralna kobiety i chłopca, stojąca w parku Romualda Traugutta w Warszawie właśnie, w punkcie centralnym skweru. Nosi tytuł "Macierzyństwo". Zrobiona w tym samym, secesyjnym i patetycznym stylu. Jednak to rzeźbiarskie wyobrażenie pojęcia miłości matczynej przekonuje mnie bardziej niż pomnikowa materializacja historycznych postaci - geniuszy sztuki. 

Matka pochylona nad chłopcem, którego, jak mówią potoczne interpretacje, wyciągnęła właśnie z wody. Usiłuje go ratować. Z artystycznym kunsztem oddane zostało zwiotczałe ciało chłopca i naprężenie ciała, pleców, kręgosłupa matki. Dynamika kompozycji oddaje zamarcie, poprzedzone ruchem. W punkcie kulminacyjnym uchwycony został dramatyczny moment, kiedy życie zmaga się ze śmiercią, kiedy bezgraniczna miłość staje nad przepaścią niewyczerpanej rozpaczy, kiedy niegasnąca nadzieja walczy z przeszywającym lękiem. Nie jest to sytuacja, która przynależy do jednej tylko epoki, lecz jeden z wiecznych tematów naszej egzystencji. 


Temat od "Trenów" Jana Kochanowskiego obecny w polskiej literaturze, a szczególnym tonem wybrzmiewający w polskim romantyzmie. Przeżywał, wracał do niego w swojej twórczości sportretowany przez Szymanowskiego Słowacki. Zaczął się od "Godziny myśli", arcyromantycznego poematu, w którym znajdujemy obraz matki, pochylającej się nad słabym, rozgorączkowanym synem, i niezdolnej przyjąć wyroków boskich. Wizerunek przeszedł do dzieła z listu otrzymanego od matki Salomei. Słowacki rozwinie ten obraz rodzicielki pochylonej nad potomkiem w wielki temat, m. in. w "Kordianie" czy "Agezylauszu". A Mickiewicza Pani Rolison z "Dziadów części III" czy liryk "Do Matki Polki"? Obok miłości tragicznej, niemożliwej czyli: romantycznej istniał pozytywny projekt miłości bezgranicznej, nieporównywalnej - macierzyńskiej. 

Rzeźba zdobi skromny park dyktatora Powstania Styczniowego. Przypadek. Pewnie tak. Bez sensu? Nie, wcale nie. Nie chodzi tu kontekst, że powstanie z roku 1863 zamyka i dopełnia Polski romantyzm, lecz o indywidualny los Romualda Traugutta. 

Jak podaje jedyne, w miarę wiarygodne i w tej chwili dostępne mi źródło, czyli Wikipedia, pierwsze małżeństwo z Anną Emilią Pikel dało Trauguttowi czworo dzieci: trzy córki i syna (syn i jedna z córek urodzili się jako bliźnięta). Lata 1859 i 1860 przyniosły tragiczne żniwo - po kolei umierały bliskie żołnierzowi carskiemu osoby: najmłodsza córka, żona i syn. Po tych wypadkach przeżył załamanie nerwowe. Jakimś lekarstwem miało być kolejne małżeństwo, które zawarł ponad miesiąc od śmierci syna. Był człowiekiem sukcesu - w armii carskiej dosłużył się stopnia pułkownika. Wybranka była krewną Tadeusza Kościuszki. Ze związku z nią rodzi się kolejny syn, który umiera w wieku dwóch lat, w czasie, kiedy zmęczony Traugutt odchodzi z armii. Jest lato 1862 roku, za pół roku wybuchnie powstanie. Nie wiem, jak przyjął tę kolejną śmierć dziecka przyszły dyktator powstania narodowego. Czy był pogodzony z losem, czy też utratę potomka głęboko przeżywał? Muszę sprawdzić. Wiem natomiast, że ponad rok poźniej po pochowaniu syna jest już dowódcą powstania. Powstania, które nie miało już szans na powodzenie, jak myślę. W kolejnym roku zostaje pojmany i stracony. 

Romuald Traugutt stał się postacią symbolizującą straceńczy żywioł polskiego patriotyzmu. Zanim pojawili się kolejni, nadużywani dziś wyklęci, byli ci powstańcy roku 1863 - wyklęci po wielokroć. Za zdradę przez carat, za ślepy, wyniszczający tkankę narodu romantyzm - przez następne pokolenia, stawiające na pozytywną pracę organiczną, u podstaw lub na budowanie sprytną polityczną grą siły narodu, co postulowała później endecja. 

Czy bycie świadkiem odchodzenia ukochanych osób, żony i dzieci, miało wpływ na późniejszą decyzję nie będącego już w najlepszej kondycji Traugutta? Przystępując do powstania ryzykował śmierć lub więzienie, wygnanie, utratę przywilejów i dochodów, praktyczny rozpad zawartego co dopiero małżeństwa... Nie znam tak dobrze jego biografii, by cokolwiek w tej sprawie przesądzać, lecz wiem, że nikogo osobiste tragedie tej miary nie zostawiają obojętnym. 

Rzeźba matki pochylającej się nad odchodzącym synem zmienia trochę ogląd "wyklętych" biografii, dla których los Romualda Traugutta jest wzorcowy. Zanim poznamy smak miłości dojrzałej, zanim zanurzymy się krańcowo w umiłowanie kraju, poczujemy powinność poświęcenia się dla rodaków - jesteśmy czyimś dzieckiem, a później - rodzicem własnego lub własnych potomków. Nie należymy tylko do siebie, by móc tak beztrosko się tracić; wiedzieli o tym i Mickiewicz, i Słowacki. Ufundowany na miłości macierzyńskiej i ojcowskiej lęk o potomstwo jest czymś fundamentalnym, atawistycznym i głęboko moralnym, co łączy nas przez wszystkie pokolenia, i z wielu historycznych postaci - oddalonych w czasie, wyniesionych na sztandary - czyni figury mniej pomnikowe, a bardziej bliskie. 

W skromnym parku na warszawskim Muranowie patriotyczny patron niby-przewrotnie łączy się z tematem najintymniejszych uczuć. W istocie jest to awers i rewers naszego tragicznego, człowieczego losu. 


poniedziałek, 5 stycznia 2015

Dobro – Przyzwoitość – Kultura

Lubię słuchać i oglądać serwisy informacyjne w święta. Z dwóch powodów. Po pierwsze, po wycofaniu się na dalszy plan codziennych dostarczycieli pustych zdarzeń, tworzy się przestrzeń, którą dziennikarz musi zapełnić swoją inwencją. Po drugie, w skutek pierwszego zjawiska w obiegu medialnym pojawiają się informacje, które w innym czasie nie mogłyby liczyć na zainteresowanie czy wyeksponowane miejsce.

Zatrzymując się przy pierwszym powodzie mojej sympatii dla świątecznych wiadomości, chcę podkreślić ich odmienność. Są one wolne od dominujących informacji z gatunku: co pan A ma do powiedzenia na temat słów pana B, który odniósł się do oceny pana C na temat pana D (możliwe są mutacje w ramach tej poetyki). Proszę pod litery alfabetu podstawić dowolne nazwiska luminarzy życia publicznego, brylujących na powierzchni mediów, np. A – Błaszczak, B – Niesiołowski, C – Kaczyński, D – Tusk. Brzmi znajomo? Mało, to trąci nutą nudy i przewidywalności. Z tych codziennych odsłon celebryckiej polskiej polityki kompletnie nic nie wynika. Nie przynosi to żadnej wiedzy, nie prowadzi do żadnej poprawy poziomu życia obywateli. Jałowy bieg zdarzeń bez znaczenia.

W święta dyżurni politycy znikają z ekranów telewizorów i z fal eteru. Ich słownymi pojedynkami nie żyje ani prasa, ani portale internetowe. Opróżnione miejsce, zazwyczaj zajmowane przez teatr pustych gestów i markowanych emocji jest wyzwaniem dla dziennikarzy, redaktorów wydań, naczelnych redakcji. Można ocenić kreatywność pracowników tej sfery po tym, z jakich rzeczy tworzą informacje, gdzie szukają i znajdują przysłowiowego „newsa”.

Jeśli bazują na reportażu z dróg i wywiadach z rzecznikiem policji, na reportażu z przygotowań świątecznego stołu u przykładowych państwa Kowalskich, na relacji z Watykanu i z plaży z morsami, jest to objaw braku inwencji i sztampy. Jeśli jednak wychwycą oryginalny temat, wtedy następuje moment, na który czekam. Oto w głównym nurcie pojawia się coś, co w innym czasie zostałoby przemilczane lub zmarginalizowane. Jest przestrzeń dla zaistnienia osób, instytucji, podmiotów, które rzadko są obecne w medialnym obiegu. Czasem taki świąteczny telewizyjny czy radiowy serwis tworzy katalog „freaków”, ludzi z wyjątkową pasją, przejmującym losem czy z kontrowersyjnymi, acz interesującymi pomysłem na życie i świat. Jest zbieraniną zdarzeń z prowincji, które nagle okazują wartościowe medialnie.

Czymś w tym rodzaju w była informacja, emitowana po świętach w serwisach Polskiego Radia Szczecin. Ciekawostką, która wobec braku zwyczajnego towarzystwa, przykuła, jak myślę, przesadnie moją uwagę. Podaję jej treść za stroną internetową radia (http://radioszczecin.pl/1,119894,bog-honor-ojczyzna-czyli-patriotyczne-graffiti-w):

Patriotyczne graffiti powstaje w Przecławiu pod Szczecinem. Czerwono-czarny napis "Bóg Honor Ojczyzna" malują wspólnie kibice Pogoni Szczecin oraz sołtys wsi. (…) Graffiti powstaje na 29-metrowym ogrodzeniu (okrytym dyktami) o wysokości prawie dwóch metrów. Oprócz napisu znajdzie się tam również godło Polski oraz herb Kołbaskowa. 

- Chłopakom zależało na tym, żeby pokazać, że nie są złymi ludźmi, za jakich często są brani - wyjaśnia Wojciech Woźniak, sołtys Przecławia. - To są naprawdę dobre chłopaki. Kochają swój kraj i pamiętają o bohaterach. 


W załączonym materiale dźwiękowym (podcasty) możemy usłyszeć wypowiedź jednego z uczestników zdarzenia, która była także emitowana na antenie. Brzmi ona następująco:

Blisko granicy [chodzi o umiejscowienie płotu z napisem], każdy będzie widział, że Polska jest krajem patriotów.

W pozornie niewinnej informacji, którą można traktować jako wypełniacz na czas świąt kryje się szereg znaczących treści. Prowincjonalna aktywność, medialnie uwypuklona, komunikuje więcej niż zdaje się jej twórcom (zarówna zdarzenia, jak i dziennikarskiej relacji).

Rozważania na ten temat warto snuć w pewnym porządku. To, co istotne, zawiera się dla mnie w trzech punktach:

1. Wyrazem żywej historycznej pamięci i należnego hołdu narodowym bohaterom (Armii Krajowej), a generalnie: odświętnego patriotyzmu A.D. 2014 jest dewiza „Bóg Honor Ojczyzna”.

Historia sztandarowego napisu sięga czasów napoleońskich, choć w Wojsku Polskim został oficjalnie ustanowiony w 1943 roku. Jest spadkiem po epoce XIX wieku, kiedy każdy z jego elementów wzbudzał określone społeczne emocje, wypływał z nich i im odpowiadał. „Bóg” chrześcijański, a raczej katolicki podkreślał naszą odmienność na tle religijnym od prawosławnych (Rosja) i protestanckich (Prusy, część Austro-Węgier) zaborców. W jakim stopniu kwestia różnicy w wierze rozpalała Polaków żyjących w XIX wieku poświadcza historia Matki Makryny z Mieczysławskich, tak znakomicie odświeżona przez Jacka Dehnela. Polak nie mógł dać się zruszczyć ani zgermanizować, bo to oznaczałoby wyrzeczenie się wiary katolickiej. Zbitka „Polak – katolik” była sposobem na zaangażowanie Boga w sprawy narodu. Wiara, która stawała się synonimem polskości, sakralizowała patriotyzm, czyniła narodowość wyznawaną religią. To jest coś, za czym w swojej eseistyce ostatnich kilkunastu lat tęskni Jarosław Marek Rymkiewicz, a wraz z nim polska prawica, od PiSu, przez KNP, po Ruch Narodowy. Żeby Polska była przedmiotem wyznawanego kultu, a nie – broń Boże! (sic!) – krytycznego oglądu.

Dziś religijność traci na uniwersalizującym znaczeniu. Nie wiem, na ile uchwytny jest proces erozji wiary katolickiej w Polsce, bo jak się obserwuje życie polityczne i dotowanie (w biały dzień!) budowy świątyni z funduszy Ministerstwa Kultury, można zyskać przeświadczenie, że żarliwość wzrasta. Jestem jednak pewien, że wiara przestała być przezroczysta w Polsce. Co to znaczy? Ano, że Polakiem może publicznie nazywać się ten, który wierzy w innego Boga (bogów) niż katolicki albo nie wierzy wcale, albo w ogóle się tą kwestią nie interesuje. To zjawisko wiąże się z dwoma procesami: z postępującą demokratyzacją i pluralizacją życia publicznego oraz z wstąpieniem Polski do UE (czyli ze świadomym uczestnictwem naszego kraju w procesach globalizacyjnych). W krajach, do których w większości udają się Polacy w celach zarobkowych czy edukacyjnych,  wiara traktowana jest jako sprawa indywidulna i intymna, a nie państwowa i publiczna. Cywilizacyjne napięcie pomiędzy społecznościami emigrantów muzułmańskich a zachodnimi Europejczykami nie wynika z konfliktu dwóch tradycji religijnych – chrześcijaństwa i islamu, lecz właśnie z odmiennego stosunku do samej wiary.

Polak-katolik w Europie Zachodniej to cywilizacyjny anachronizm podobny fanatyzmowi muzułmańskiemu. Zaznaczam, nie chodzi tu o indywidualną, żarliwą nawet praktykę religijną – jest ona obecna pod każdą szerokością geograficzną. Kompletnie nie na miejscu jest po prostu mieszanie Boga do spraw swojej narodowości.

Stąd też pierwszy człon hasła z takim przekonaniem malowanego na murze jest nieaktualny. Bóg katolicki nie jest żadnym wyznacznikiem współczesnego polskiego patriotyzmu. Nie utracił on nic ze swojej religijnej mocy, ale przestał być uniwersalny. Wielu ludzi nie potrzebuje Boga, by być i czuć się dobrymi Polakami. Polski katolicyzm, tak konsekwentnie romansujący z partiami prawicy i z polityką generalnie, stał się jedną z opcji dostępnych na światopoglądowym rynku, a nie opoką gromadzącą wszystkich w obliczu zewnętrznego zagrożenia (konkurencji). I w XIX wieku nie brakowało wśród Polaków zróżnicowanych postaw wobec Boga i jego przedstawicieli. Mimo to, dominowała świadomość, że kościół i Bóg są instytucjami niezbędnymi dla zachowania spoistości i odrębności. Wiara zyskiwała na znaczeniu w obliczu braku instytucji państwa, któremu można było ufać. Dziś sytuacja jest zgoła odmienna. Myśl ministra polskiego rządu, że „państwo polskie teoretycznie nie istnieje” traktuję jako prowokację teoretyczną właśnie. Polskie państwo istnieje i im będzie silniejsze, tym słabsza będzie potrzeba angażowania Boga w nasze sprawy.

Jeśli szukać kategorii, która spełniałaby warunek uniwersalności, należałoby jej szukać w dokonaniach europejskiego humanizmu. Z triady prawdy (uczciwości), piękna i dobra najważniejsza jest ta ostatnia. W naszym myśleniu dziewiętnastowiecznego Polaka-katolika już dawno powinien zastąpić Polak – dobry człowiek.

Drugi człon hasła to „honor”. Też pojęcie z lamusa XIX wieku, który był epoką honoru. Poświadcza to książka Aliny Witkowskiej „Cześć i skandale. O emigracyjnym doświadczeniu Polaków”. Czym był honor? Przede wszystkim: męską sprawą. Kobiety nie miały zdolności honorowej, one miały jedynie cnotę, skazującą ich na bierność. Honor był tym przymiotem godności męskiej, który pozwalał i tłumaczył szereg działań barbarzyńskich: pojedynki (o manii pojedynkowania pisze właśnie Witkowska) czy oddalenie „wiarołomnej” żony (tutaj wielka powieść Theodore Fontane „Effi Briest” z 1899 roku, pokazująca nihilistyczną moc honoru). Dzisiaj honor nie ma znaczenia – i dobrze, bo był kategorią wykluczającą kobiety i cały grupy ludzi, a jakiego zasady są dla człowieka XXI wieku absurdalne i destrukcyjne. Honor zastąpiło poczucie osobistej godności, której bronimy w sądzie, a nie poprzez pojedynkowe (samo)zabójstwa, oraz przyzwoitości, które podpowiada nam, jak mamy zachowywać się wobec innych.

Pojęcie trzeciego członu nie jest kategorią pozbawioną aktualności, tyle że „ojczyzna” znaczy jednak coś innego niż w XIX i w pierwszej połowie XX wieku. To nie tylko mniej lub bardziej precyzyjnie określony fragment Europy Środkowej z rzekami i „polami malowanymi zbożem rozmaitem”. W epoce globalizacji, znajdującej gospodarczy wyraz w coraz swobodniejszym przepływie kapitału i siły roboczej między państwami, a polityczny w takich strukturach jak UE, „ojczyzna” jest pojęciem mentalnym i tożsamościowym. Polakiem jest się mieszkając w Londynie. Tak ogląda się polską telewizję, czyta polskie gazety czy raczej – ich internetowe wersje, tam używa się języka polskiego w rozmowie z rodakami czy rodziną tak towarzyszącą zagranicą, jak i pozostającą w kraju. Warto o tym pamiętać.

Wracając do początku, rozumiem, że każdy, kto idzie do walki na śmierć i życie, nawet niejeden niewierzący, chce zabezpieczyć się na wszystkich frontach i w związku z tym mieć przeświadczenie, że czynnik transcendentny, irracjonalny, lecz władny (a takim jest Bóg) jest po jego stronie. W to wierzyli powstańcy listopadowi z 1830 i przeżyli bolesne rozczarowanie, kiedy okazało się, że najważniejszy przedstawiciel katolickiego Boga potępia ich bunt (tym, którzy nie wiedzą, o czym mowa, polecam lekturę „Kordiana” choćby). W to wierzyli powstańcy warszawscy, choć ich wrogowie na klamrach pasów nosili napis „Gott mit uns”, a papiestwo dotąd przekonująco nie wybroniło się z podejrzeń o flirtowanie z faszyzmem. Każdy ma Boga po swojej stronie. Tylko jaki bój dziś jest prowadzony? Jest to pytanie o tych, którzy powtarzają zawołanie „Bóg Honor Ojczyzna” i gdzie zatykają ten sztandar.

2. W radiowej wiadomości zaznaczone jest, kto to hasło podnosi i w jaki sposób.

Czynią to kibice klubu piłkarskiego, którym zależy, by dzięki takiemu a nie innemu przedsięwzięciu zmienić swój nadszarpnięty w opinii publicznej wizerunek (jako subkultury kibolskiej, chuligańskiej). Tak mówi o tym sympatyzujący z nimi wójt. Myślę, że działanie odmiennego rodzaju a przynajmniej – bardziej subtelne zyskałoby na skuteczności. Ton bezpośredniości daje wgląd w prymitywny charakter manipulacji, która ma nasz doprowadzić do mentalnego zrównania dawnych żołnierzy Armii Krajowej z dzisiejszymi kibicami klubów piłkarskich. Historyczne wydarzenie, jakim było powstanie warszawskie, zostało w toku ostatnich lat zamienione na mit założycielski polskiej prawicy, a tragicznie ginący powstańcy wraz z żołnierzami wyklętymi tworzą panteon nacjonalistyczny. Pasą się tym środowiska kibiców, a raczej ta ich część, która zainteresowana jest fizyczną konfrontacją i sianiem postrachu w grupie. Znajdują w tym micie usprawiedliwienie, a wśród politycznych twórców mitu powstania warszawskiego – dyspozycyjnych adwokatów.

Jak się wydaje, kontynuacją tradycji walczących o niepodległość Polski żołnierzy jest Wojsko Polskie. Podpinanie się pod bojowników walczących z hitlerowskim faszyzmem grupy, dla której wspólnym mianownikiem jest jedynie miłość do szczecińskiej Pogoni, jest próbą sięgania po postaci o zbyt tragicznych losach, by można było je bezkarnie instrumentalizować. Patriotyzm wyrażający się śmiercią na wojnie nie jest na wyłączność klubu sportowego i jego fanów. Uczciwsze byłoby po prostu wymalowanie nazwy i barw klubowych drużyny. Młodzi żołnierze Armii Krajowej nie ginęli za Pogoń Szczecin w kontrze do Lecha, Lechii etc., lecz za ideę o znacznie szerszym zasięgu. Współczesny polski patriotyzm to z pewnością nie jest malowanie dawnych haseł na murach i gotowość do udziału w ustawianych, kibolskich bijatykach. To, w pierwszym przypadku, bezrefleksyjne gesty liczące na poklask i przymknięcie oka na grzeszki, jakimi są wspomniane burdy.  
Co ciekawe, zrewaloryzowaniu w duchu narodowym podlega także technika – graffiti, przez większość brana za przejaw wandalizmu, przez artystyczną niszę – jako anarchistyczny w duchu street art. Rodzi się nowy gatunek – prawicowe, patriotyczne graffiti.

3. Znacząca jest lokalizacja napisu – widnieje on przy drodze w gminie położonej przy granicy z Niemcami.

Ryszard Kapuściński w jednym z tomów „Lapidariów” przywołał cytat mówiący o dwu rodzajach postaw, które przyjmują ludzie mieszkający na pograniczu państw. Albo skutkuje to otwartością na odmienność i dialogiem z inną kulturą, albo nastawieniem zamkniętym, wynikającym z przekonania, że stanowi się najdalej wysuniętą flankę, broniącą przed zewnętrznym, wrogim żywiołem. W Szczecinie reprezentantem tej ostatniej postawy w polityce był zmarły niedawno Marian Jurczyk. Działania zaś wielu osób, organizacji pozarządowych i samorządów, wspierane finansowo przez miękkie fundusze unijne, mieszczą się w tym pierwszym stosunku.
Jak rozumieć umiejscowienie bojowego hasła w widocznym miejscu w przygranicznej gminie? To chyba jednak znak myślenia bardziej w kategoriach fortecy niż gościńca. Kibic w materiale radiowym mówi: „Blisko granicy, każdy będzie widział, że Polska jest krajem patriotów”. Dziwi mnie ten „każdy”. Każdy Polak? Jeśli musimy siebie przekonywać propagandowymi napisami na murach o naszym gorącym patriotyzmie, to znaczy, że jest z nami naprawdę źle. Nie podejrzewam jednak kibiców o tego rodzaju krytycyzm. Sądzę, że chodzi o każdego przybysza z zewnątrz. On, wjeżdżając na teren Rzeczpospolitej, ma zobaczyć, że jest to „kraj patriotów”, znaczy się silny i dumny.
O, słodka naiwności. Przyjezdny, Niemiec czy inny członek wspólnoty zachodnioeuropejskiej, nie odczyta tego napisu, bo na 99 % nie zna polskiego. Nawet jak ktoś mu przetłumaczy treść napisu, nie przekona go on o wartości Polaków i Polski. Utwierdzi raczej w przekonaniu, że Polska to mentalnie skansen anachronizmu. Może zmienić zdanie, gdy spotka ludzi wyzwolonych z kategorii myślenia rodem z XIX wieku, otwartych na różnorodność, krytycznych i twórczych, a w tym wszystkim – kochających, szanujących i zgłębiających kulturę swojego narodu, odrzucających frazes i pusty gest.

niedziela, 9 lutego 2014

[język miasta] Lektury

Zajmowanie się burzliwymi losami dizajnu, trendów mody i powiązanej z nimi sztuki na przestrzeni ostatnich 150 lat to przedsięwzięcie skazane na sukces, jeśli w analizie korzysta się z dorobku analitycznego i krytycznego współczesnej humanistyki. Miejski człowiek (w zasadzie ten, kto żyje poza miastem, dzięki lub przez powszechność mediów jest także przesiąknięty "miejskością", więc - czy ta geograficzna kategoria cokolwiek znaczy?) czyta o tym, co go otacza, bawi, wyręcza, oznacza jego status, i czuje podwójną radość - po pierwsze, rzeczy, a raczej ich nieprzypadkowy wybór nabiera intelektualnej wagi (ma znaczenie), po drugie - czytając świetnie napisany i doskonale, nachalnie wzorcowo wydany "Język rzeczy", korzysta z rozrywki bez wyrzutów sumienia, że traci czas. Bo w analizach Deyana Sudjica za swobodnym, eseistycznym tonem kryje się refleksja krytyka sztuki i współczesności. To nie tyle historia przygód dizajnu, co studium mechanizmów i zjawisk, których podlega ta istotna sfera estetycznej percepcji. 

Eseje Sudjica przynoszą z sobą wiele zaskakujących spostrzeżeń, niespodziewanych przynajmniej dla mnie - modowego ignoranta. Jedna z nich dotyczy zjawiska, które wskazuje na pewną teleologię (męskiej) mody, a przynajmniej - postępującą erozję pojęcia sztywnej elegancji: 

Nasze wyobrażenia dotyczące niemal wszystkiego, od mód intelektualnych po dobór kolorów, są w ruchu, kształtowane przez zasadniczo zmienny charakter tego, jak postrzegamy zjawiska.
Tak też widzimy przejście od tego, co eleganckie, do tego, co niezobowiązujące. Smoking być codziennym ubiorem pokolenia, które porzuciło fraki, a formalnym tego, które nosiło w pracy garnitury. Te zaś są uznawane za strój oficjalny przez generację, która na co dzień chodzi w dżinsach i trampkach.
Na tej samej zasadzie dawne „odpowiednie obuwie codzienne” to nic innego jak wyglancowane brązowe sznurowane buty. Ich styl był taki sam jak tradycyjnych butów wyjściowych, zmienił się jedynie ich kolor. Nadal obowiązywały sznurówki i nieustanne polerowanie na połysk. Ale samą zmianę koloru uznawano za wystarczającą, by zaznaczyć, że użytkownik butów odsunął na bok troski życia zawodowego. Przeskok z czarnego na brąz uznano za krok tak radykalny, że było czymś nie do pomyślenia pojawić się w londyńskim City w brązowych butach, zwłaszcza w eleganckim garniturze.
Dziś tradycyjnego obuwia prawie już nie ma. Z początku wprowadzono tworzywa sztuczne, by zmodyfikować ich kształt. Wzrost popularności butów sportowych wszystko jednak zmienił. Z bardzo specjalistycznego produktu, wykorzystywanego w razie potrzeby na bieżni lub boisku, szybko zaczęły pretendować do roli obuwia wyjściowego. Początkowo był to wyznacznik różnicy klasowej (…). Ubodzy i młodzi upodobali sobie buty sportowe, nawet jeśli obuwie skórzane można było kupić dużo taniej. Następnie do akcji wkroczyła machina marketingowa firmy Nike. Częściowo doprowadziło to do wydelikacenia zachodnich stópek – ku rozpaczy sierżantów odpowiedzialnych za musztrę, którzy musieli sobie radzić z rekrutami mającymi stopy zbyt wrażliwe na tradycyjne buty wojskowe[1]. 

Dizajn zawłaszcza rzeczywistość, globalizuje Świat razem z cyfrowymi mediami. Zaciera granicę między tym, co rodzime a ogólnoświatowe - to ostatnie jest na wyciągnięcie ręki, dostępne od zaraz w każdym punkcie podłączonego do wielokanałowej telewizji i/lub szerokopasmowego internetu globu. 

Ustandaryzowane kawiarnie, hotele, restauracje, w których pijemy i jemy to samo, niezależnie od szerokości geograficznej. Pisał o tym już dawno Zygmunt Bauman i Umberto Eco chyba również. Ma to swoje konsekwencje dla pytania o znaczenie różnicy między miastem, jego przedmieściami a tym, co je otacza i wypełnia przestrzeń, oddzielającą od kolejnego ośrodka miejskiego. Tak pisze o tym na wstępie swojej książki Ewa Rewers: 

Nie tylko Susan Sontag mówiła o sobie jako o obywatelce Nowego Jorku, a nie Ameryki, która wydaje się jej obca – to nowy rodzaj ekspresji tożsamości ludzi z wielkich miast. Takie miasta jak Nowy Jork, Los Angeles, Londyn, Tokio dzieli niewiele godzin lotu (pomijając komunikację natychmiastową – elektroniczną), są zatem bliższe sobie, tworząc różne sieci, niż swojemu otoczeniu, regionowi. Prowincja nie jest im do niczego potrzebna[2].


Miasto staje się wielkim mitem, wspólnotową opowieścią, bowiem większość ludzi w Europie żyje już w jego granicach. Zawsze było czymś w tym rodzaju - nieustającą obietnicą, legendarną krainą podboju i sukcesu, jak choćby Paryż u Balzaca w "Straconych złudzeniach" i w innych tomach "Komedii ludzkiej". Zmiana polega chyba na jego oczywistości. Dla większości po prostu jest naturalnym miejscem życia, nienaturalnie byłoby żyć zupełnie "poza miastem". 

Miasto z perspektywy oglądu z prowincji, kiedy jesteśmy w ruchu i przybliżamy się do niego, jest zdarzeniem w przestrzeni: "wyłonieniem się obcego ze znanego, oczekiwanego, które jednak w pierwszym momencie swego pojawienia się przedstawiło się jako obce" (E. Rewers, op. cit., s. 81).Chodzi o podstawowy wymiar zmysłowy, ale jest też rodzaj przygody estetycznej. Pisze o tym....

cdn.  


[1] D. Sudjic, Język rzecz. Dizajn i luksus, moda i sztuka. W jaki sposób przedmioty nas uwodzą?, przeł. A. Puchejda, Kraków 2013, s. 186-187.


[2] E. Rewers, Post-Polis. Wstęp do filozofii ponowoczesnego miasta, Kraków 2005, s.15. 


poniedziałek, 13 stycznia 2014

Wielki artysta wśród pacykarzy. Refleksje po ekspozycji Jiřiego Kolářa w Krakowie

W 2012 roku byłem w krakowskim MOCAKU na ekspozycji części bogatego dorobku plastycznego Jiřiego Kolářa. Prezentowała ona dzieła powstałe w większości przed rokiem 1970. Jest to data w biografii twórczej znacząca. Od tego momentu Kolářa dotyka cenzura prewencyjna – zostaje objęty przez władzę komunistyczną całkowitym zakazem publikacji i ekspozycji dzieł (co wpisuje się, oczywiście, w czas represji po stłumieniu praskiej wiosny roku 68). Skutkuje to 9 lat później jego emigracją na Zachód.

Była to postać w historii czeskiej sztuki i literatury nietuzinkowa. Ten poeta i plastyk objął swoim życiem kulturowo pojmowany cały wiek XX. Urodził się w roku rozpoczęcia pierwszej wojny światowej w rodzinie piekarza i szwaczki w przemysłowym Kladnie, umiera zaś w 2002 roku w Pradze, po pięciu latach od powrotu z wieloletniej emigracji.

W związku z tym krakowska ekspozycja pominęła tzw. okres francuski (ten czas obejmowała zeszłoroczna ekspozycja prac Jiřiego Kolářa powstałych w korespondencyjnym dialogu z Béatrice Bizot pt. „Korespondaż”, którą oglądałem w Muzeum Architektury we Wrocławiu, o czym przy innej okazji), prezentując za to mocną reprezentację osobowości twórcy, któremu przyszło tworzyć w czasach trudnych, reglamentujących, a w zasadzie – ograniczających wolność artystycznej ekspresji. Podkreślała to publikacja, która towarzyszyła wystawie, mianowicie Dziennik z roku 1949 Kolářa, opatrzony nieprzypadkowym tytułem Naoczny świadek.

Ekspozycja pokazywała prace w sposób nie chronologiczny, lecz, można powiedzieć, genologiczny. Poszczególne sale lub wyodrębnione części sal dedykowane były autorskim podgatunkom kolażu. Kolaż, technika znana w starożytnych Chinach, która z pełną mocą wróciła na początku XX wieku i była rozwijana przez europejskich twórców, w twórczości Kolářa (to zadziwiający przypadek homonimii brzmieniowej, nieczęsto wszak spotykanej – kiedy nazwisko autora brzmi identycznie z nazwą gatunku sztuki, który eksploruje), technika futurystów, surrealistów i dadaistów ulega pogłębieniu, powiedzielibyśmy nawet – na współnaukowej, na wpółartystycznej systematyzacji. Czeski artysta wyróżnia m. in. chizmaż, interkolaż, konfrontaż, muchlaż, prolaż czy rolaż. Opisał je w Słowniku metod, a definicje, według Marii Anny Potockiej, kuratorką wystawy i dyrektorką MOCAK-u (miałem okazję poznać osobiście, fascynująca i silna osobowość), "nie są techniczne, a twórczo-psychiczne. Wskazują, jakiemu stanowi ducha odpowiada dana technika". 

Ikoną ekspozycji był przetworzony portret Damy z łasiczką Leonarda da Vinci. Kolář zaliczył pracę do chiazmażu i rolażu. Powstała ona poprzez pocięcie reprodukcji obrazu za małe kwadraty i powtórne ich ułożenie w taki sposób, że jednocześnie czynią rozpoznawalnym przetworzony i wpisany mocno w historię sztuki artefakt, poddając go jednocześnie – powiedzielibyśmy – permanentnej dekonstrukcji. Jak definiuje artysta te dwie techniki? O pierwszej z nich artysta mówi następująco:

Chiazmaż nauczył mnie patrzeć na świat na tysiąc rożnych sposobów. Zmusił mnie, bym stawiał czoło tysiącom różnych losów ludzkich. Nauczył mnie rozumienia świata tysiąca i jednego wcielenia.[1]

zaś rolaż wspomina tak:

Kiedy zdałem sobie sprawę z możliwości, które otworzyły się przede mną, gdy po raz pierwszy zestawiłem ze sobą dwie reprodukcje, aż zakręciło mi się w głowie. (...) Odkryłem wtedy, że z każdego człowieka przebija coś niespodziewanego, a wszystko wokół przemawia różnymi językami. Ten konflikt nie był istotny tylko dla rozpoczęcia - wydawał mi się raczej siłą napędową wszystkich rzeczy. Bez konfliktu nie może być mowy o żadnych narodzinach. 

Czerwiec i lipiec, 1964
Chiazmaż z prolażami

Problem człowieka i jego języka, tego, w jaki sposób wyraża swoją indywidualność, to, co za każdym razem jest "niespodziewane", stanowi wspólny mianownik wyzwania, z którym zmaga się zarówno Kolář - artysta plastyk i Kolář-poeta. Widać to w cyklu „transparentów”, także przynależnymi do techniki kolażu, które są reakcją twórcy na polityczne transparenty, zbiorowe i masowe – Kolář przeciwstawia im sztandary bez haseł, epatujące metaforycznym przekazem estetycznym (wpleciona jest w nie „domowość”, codzienność, kobiecość). Tworzy takie transparenty, jak mówi, pod którymi mógłby sam iść. 


Transparent z dwoma kolażami - jabłka, 1964
transparent z tkaniny, kolaż


Fenomen ludzkiego języka zgłębia w cyklu „poezja oczywistości”, powracając do pierwocin pisma do petroglifów (wyrytych w skale w epoce neolitycznej rysunków-symboli, z których można odczytać pewną narrację) i pisma supełkowego. Jest to moment spotkania żywiołu plastycznego z refleksją o poezji:

Kiedy zacząłem łamać poetycki wers, musiałem znaleźć materiały dotyczące początków wszystkich rodzajów pisma. Dzięki temu udało mi się stworzyć petroglify i wiersze-węzły – formy zainspirowane moimi studiami u samych podstaw. To prawda, że te zjawiska należały już do przeszłości, ale nigdy dotąd nie były badane z punktu widzenia rozwoju poezji, a przecież wszystkie te sposoby pisania mają swoje miejsce w historii poezji. To dzięki temu wciąż żyją, tak jak Altamira dla współczesnych artystów pozostaje wciąż żywa.

Mój ulubiony wiersz, 1962
sznury, tasiemki, karton


Narzędziem stają się sznurki na bieliznę, liny, fragmenty tkanin i wstążki, małe przedmioty, żyletki. Zamknięte w gablotach, nazywane wierszami, czynią z naszej codziennej współczesności prehistorię, z całą tajemniczością. Trudno je jednoznacznie skontekstualizować, są tak naprawdę wielką metaforą, odsyłającą do tego, co w człowieku nadal, mimo wysiłków, mimo, że dysponuje językiem i innymi formami ekspresji i komunikacji, pozostaje na granicy wyrażalności lub niewyrażalne.

Całej ekspozycji towarzyszyło motto artysty, wskazujące na jego cel. Brzmi ono: „W całym moim życiu i pracy starałem się zrozumieć i wyrazić przemianę człowieka i jego życia”. Lecz tak pojmowany człowiek nie żyje w próżni czy w laboratoryjnym azylu sztuki. Jego życie splata się z historią, tym wielkim konglomeratem ogromu ludzkich losów – odsyłają do tego wspomniane transparenty i muchlaże, które Kolář komentował następująco:

Różne wydarzenia i życiowe eksplozje potrafią nas nagle całkowicie rozbić. Efekty takich nawałnic odciskają nieodwracalnie piętno na naszym istnieniu, nikt nie potrafi ich wymazać ani wyprostować. (…) Kto wie, być może właśnie z tego zniszczenia i destrukcji może wyłonić się coś nowego – być może jest to nowy początek.


Stare i nowe, 1967
chiazmaż 

Słowa te odnieść można z pełną trafnością do wyjątkowego dzieła literackiego, jakim jest Dziennik z roku 1949 Kolářa. Dowodzi to spójności całego dorobku artysty, niezależnie od tego, w jakim rodzaju sztuki formułuje swój przekaz. Ten dziennik to także kolaż – różnych gatunków i form wypowiedzi literackiej (od liryków przez poetyckie i wspomnieniowe prozy do literaturoznawczych esejów), to także kolaż przechwyconych wypowiedzi, niezależnie czy ustnych (podsłuchanych na ulicy) czy pisanych (fragmenty artykułów czy anonsów prasowych, obwieszczeń urzędowych). To dziennik, w którym osoba piszącego skryta jest za tym, o czym mówi i jak – nie jest dziennik intymny w popularnym pojęciu. Mimo że datowany, nie wyznaczają jego zapisów zdarzenia z życia Kolářa, nie płynie on na fali biograficznej, lecz artystycznej. Celem jest danie prawdziwego świadectwa czasom, które boleśnie wikłają człowieczeństwo w historię, a nie ukazanie siebie. Dziennik poświadcza świadomość artysty, że coś się kończy i zaczyna – niestety, ów nowy początek, to życie w coraz ciaśniejszej klatce.

To pozwala czytać Naocznego świadka nie tylko w kontekście literatury czeskiej. Tym, co łączy Polaków, Czechów i inne kraje utworzonego 6 lat później Układu Warszawskiego, to doświadczenie implementacji stalinizmu od 1949 roku XX wieku we wszystkich sferach życia, również w literaturze, która jest i bohaterem, i medium dziennika. W tym samym roku na Zjeździe Literatów w Szczecinie ustanowiono socrealizm w poezji, prozie i dramacie jako obowiązującą w Polsce doktrynę artystycznego wyrazu. Wagę tego zdarzenia, atmosferę czasów, które po nim w Polsce nastąpiły można zrozumieć i poczuć przez lekturę czeskiego pisarza; inne są nazwiska, ale mechanizmy – te same.

Pozycja Jiřiego Kolářa w literaturze czeskiej jest znacząca. Z jednej strony wypływa z osobnego źródła poezji czeskiej, mrocznego i krążącego wokół złożonej egzystencji człowieka naznaczonego śmiercią i bólem, którego reprezentantem jest Franciszek Halas (niewątpliwy bohater pamiętnika; jego tragicznemu odejściu, właśnie w roku 1949 poświęcone są duże fragmenty dziennika; tragizm polegał na tym, że Halas, będący mistrzem wielu poetów jako duchowo niezależny artysta, umierał w atmosferze niechęci władz, które mieniły się ludowymi, a właśnie z pojęciem ludu, proletariatu poezja Halasa najsilniej była związana), z drugiej – Kolář był patronem, opiekunem, jednym z pierwszych, który poznał się na talencie Bohumiła Hrabala, miał na tego najpopularniejszego pisarza Czech niewątpliwy wpływ. Rozwiązaniem problemu prezentacji nie są skromne próby interpretacji, Jiři Kolář jako poeta wymaga sążnistego artykułu co najmniej, jeśli nie monografii.  Jest nim oddanie głosu samemu pisarzowi i przywołanie tych przykładów, które ukazują różnorodność tematyczną i gatunkową jego pisarskiego dzieła.

Zacznijmy od owego historycznego tła – zacieśniającej się stalinowskiej klatki. Negatywna ocena zachować publicznych pojawia się w pierwszym zapisie datowanym na 1 stycznia:

Karaluch pozostanie karaluchem, pluskwa pluskwą – napiszą jedno słowo i od razu pojawia się niepewność, czy dostatecznie się skrzywili, czy w wystarczającej mierze potrafią się płaszczyć, czy napaskudzili sobie na głowę w sposób oczywisty. Robią wszystko, żeby się przypodobać, żyją w ciągłej niepewności i strachu przed pojawieniem się jeszcze większego pasożyta, który potrafiłby lizać stopy lepiej od nich albo dałby się jeszcze taniej skorumpować. Wiedzą, jak się wzajemnie upewniać, że każdy ich ruch, każde splunięcie jest genialnym czynem, umieją fetować samych siebie i sączy się z nich rdza tchórzostwa, gdy tylko zauważą kogoś, kto stoi w hierarchii mocy o stopień wyżej od nich. (…) najchętniej widzieliby w bagnie swych łajdactw cały naród, tylko po to, by ów nieuświadomiony strach przestał ich dręczyć, by sumienie uspokoiło się chociaż na minutę. (9)[2]

W ostatnim dniu stycznia ocenia politykę kulturalną, która zrywa z pojęciem wolności artystycznej, krytyką, humanistyczną wrażliwością i wolnym przepływem myśli, niezależnie od granic państwowych. Tworzy na swój użytek zalążek teorii pojęcia kultury narodowej. Słowa, które wyszły spod jego pióra  w konkretnym czasie, mające niepowtarzalny kontekst historyczny, zyskują wymiar uniwersalny:

Rozwój kulturalny i wzlot jednego narodu jest zależny od rozwoju innych narodów. Kultury nie spadają z nieba, nie istnieją pojedynczo, ale rosną dzięki wielkiej świadomości pracy i wolności wszystkich ludzi, a nie pojedynczych kast, warstw, konkretnego, jedynego narodu. Jeden naród może być tylko za pośrednictwem historii nazwany twórcą tej lub innej kultury, ale warunki życia i dojrzewania są zawsze ogólnoludzkie. (16)

Co zrozumiałe, Kolář odrzuca kulturalną autarkię jako absurdalną negację niezbywalnego, ogólnohumanistycznego wymiaru kultury, przestrzegając przed barbarzyństwem ksenofobicznego, totalitarnego pojmowania obowiązków kultury i sztuki. Do tych dziedzin aktywności ludzkiej konstytutywnie przynależy dialog prowadzony w duchu wolności i poszanowania godności innego człowieka:  

Twierdzenie, że jakaś cywilizowana część świata mogłaby się oderwać od reszty i budować swoją własną kulturę, jest niedorzecznością, niebezpiecznym nonsensem. Postęp kulturalny, gospodarczy i społeczny jest uwarunkowany właśnie intensywnym poczuciem więzi i wspólnoty ogólnoludzkiej, w przeciwnym wypadku wszystko runie w jedną przepaść fałszu i kłamstwa, najpospolitszego barbarzyństwa! (16)

Na mocy literackiego kolażu pojawia się w Dzienniku okólnik Związku Pisarzy Czechosłowackich z dnia 23 lutego, przywołany w całości. Rozpoczyna się od słów:

Szanowni Towarzysze!
Cały naród i każdy jego członek odda wszystkie swe siły i umiejętności w służbie budownictwu socjalistycznemu. Nasi rolnicy już rozpoczynają realizację planu pięcioletniego. (27)

Po czym autor urzędowego wezwania przechodzi do definicji aktualnych powinności pisarskich, które brzmią dziś zabawnie i groteskowo, lecz dla artystów tamtych czasów o świadomości i poglądach bliskich temu, co wyznawał Jiři Kolář, miała sens spełniającego się koszmaru:

Jako ludzie, którzy angażują się na polu kultury i są przede wszystkim jego zarządcami, musimy pomóc rolnikom w ich pracy. (…) Dlatego ogłaszamy konkurs na najlepsze dzieło literackie (opowiadanie, felieton, wiersz), którego tematem jest wykonanie zadań, jakie stwarza pięciolatka przed kobietami pracującymi w rolnictwie:
1. Zwiększenie produkcji jaj i chowu kur niosek.
2. Zwiększenie liczny loch i starszych cieląt.
3. Zwiększenie produkcji i zawartości tłuszczu w mleku.
Autorom najlepszych prac zostaną przyznane nagrody, łącznie 6 kg kawy, 5000 papierosów i 50 l wina, które ofiarował minister rolnictwa. (27)

Artysta zostawia okólnik bez komentarza. Warto zaznaczyć, że jeśli akurat nagroda wzbudza nasz uśmiech, to jest to signum czasów dobrobytu. Dokument powstał 4 lata po wyniszczającej wojnie światowej i tak „konkretna” nagroda była niewątpliwie atrakcyjna.


Głos ziemi, 1952
reportaż 


Atmosfera strachu czasów implementacji stalinizmu udziela się ludziom. Kolář wychwytuje ich drżące zdania i „wkleja” do dziennika, pozostając konsekwentnym w (umiejętnym) stosowaniu techniki brzmiącej identycznie, jak jego nazwisko. Wpis z 23 lipca tytułuje Postanowiłem wyjść z domu z piórem. Wypełniają go cytaty anonimowych osób, „podsłuchanych”:

- Wiek mówców, natychmiastowych nakazów, obowiązków i szpiclowania. Nie uratujesz się, chyba że staniesz się bezczelniejszym paplą, nauczysz się metody absurdalnych kłamstw, będziesz się łasić do tych, którzy stoją wyżej, a oskarżać i prześladować tych, którzy stoją niżej, czy to przyjaciel, czy nieprzyjaciel, syn albo nie syn. (85)
- Uświadomiłam sobie dopiero wtedy, gdy mnie wywołali, że nie mogę mieć własnego zdania. Tylko trochę uważaj na siebie i zdasz egzamin. Nigdy nie mów tego, co chciałabyś powiedzieć, powiedz to, co chcą usłyszeć. Najlepsze są cytaty, coś na temat obowiązków, jak się szkolisz, jakie wybrałaś brygady i czy prenumerujesz partyjną prasę. (…)
- Zaczynam się bać samej siebie. Nie umiem się odezwać, bo od razu umieram ze strachu, że powiem coś, o czym nie wolno mówić. Jestem czujna jak pies, zastanawiam się, czy kolejny człowiek nie jest bardziej wściekły, czy nie chce mnie dopaść, bo nie zrobiłam tego, co powinnam. Zgubiłam odznakę partyjną i bałam się iść do urzędu, bo ktoś mógłby donieść, że noszę ją tylko w pracy. (86)

Owa technika przechwytywania wypowiedzi różnych ludzi, tworzenia z nich pojedynczego artefaktu pojawia się w wielu miejscach. Jest to narzucająca się formalna zbieżność pomiędzy artystyczną ekspresją poprzez słowo a szukaniem nowego wyrazu w plastyce. Tym, co łączy kolaż literacki i wizualny, jest gest artysty, który przechwytując i zestawiając ze sobą różne obrazy lub słowa innych autorów, nadaje im nową funkcję i znaczenie poprzez kontekst, w którym występują. Kolář nie był wynalazcą tej techniki, lecz podziw budzi jego konsekwencja w podążaniu obranym kierunkiem oraz towarzysząca temu refleksja programowa, teoretyczna i krytyczna. 

Bez tytułu, lata 60.
kolaż


Wierszem, który stanowi dobry przykład tej techniki, a jest jednocześnie odejściem od tematów związanych ze stalinizmem (odejściem pozornym, bo wszystko spoczywa w cieniu epoki) jest lipcowy liryk Mamusiu. Głos zostaje oddany tym, którzy (też pozornie) są najmniej świadomi politycznego klimatu – dzieciom. Wiersz skonstruowany jest z ich pytań o wszystko, i tylko świadomość kontekstu epoki „mówców, natychmiastowych nakazów, obowiązków i szpiclowania” nadaje im dramatyzm:

31, niedziela [lipiec]

MAMUSIU,
jakim językiem mówi kamień?
czym się różni czeski wróbel od niemieckiego?
czy księżyc też je zupę pomidorową?
czy drzewa też się kłócą?
jak wyzna rybka rybie, że ją kocha?
czy piła czyści sobie zęby?
jak ma na imię jad węża?
ile dzieci ma noc?
(…)
co by się stało, gdyby powietrze skamieniało?
dlaczego mnie też nie podlewasz, bym rósł?
kiedy człowiek rozkwita?
o czym śnią muchy?
ile muzyki mieści się w uszach?
kto nauczył śpiewać ptaki?
jak wielki jest Pan Bóg?
mamy arkę? może jutro nadejdzie potop?

Życie ulicy, tramwajów, podwórek, zakładów pracy i kamienic to żywioł poezji Kolářa, zgodnie zresztą z deklaracją poetyckiej Grupy 42, którą współtworzył. Estetyczny żywioł wkracza w miejsca codziennego znoju, miejsce najniższe, nieczyste, lecz nie z nastawieniem naturalistycznym, lecz poetyzującym. Mówi o tym fragment poetyckiej prozy z Dziennika:

Ten dom narożny przypomina mi wszystkie domy, w jakich do tej pory mieszkałem. Ma twarz staruchy z zajęczą wargą i dziobatą twarzą ze śladami po ospie, pochlapanej farbą, staruchy, która poznała już wszystko, co mogło jej życie zaoferować, która wkrótce trafi pod łopatę grabarza, ale w której jest jeszcze płomyk nadziei, że te ostatnie dni, zanim zasypią ją ziemią, będą dobre i piękne, choć nie wie, jakim cudem. Wie tylko, że muszą być dobre i piękne, bo sam Bóg sprawi, że ktoś obdarzy ją choć jednym uśmiechem, życzliwym słowem albo pocałunkiem. To prawdziwe koszary. W każdym pomieszczeniu rodzina. Drzwi jedne obok drugich, wszystkie koloru brązowego w podrapanych, lakierowanych maskach, wydeptane, wiecznie niedomyte schody, pleśń i mrok. (…) Mnóstwo dzieci, jak w szkole. Na zewnątrz pada, jest południe. Duchota pootwierała wszystkie drzwi na oścież i zapachy wszystkich domowych obiadów wyskoczyły na korytarze. Ma się wrażenie, że stanęły w kolumnach i czekają na rozkaz, żeby wyruszyć w pochodzie, jakby to był jakiś pierwszomajowy pochód zapachów, podczas którego domy chwalą się tym, czym emanują i jak się żyje w ich wnętrzach. (70)

W innym wierszu, będącym zapisem z dnia 17 listopada, Kolář odtwarza wieczorny dialog małżeński, który mógłby się zdarzyć albo, może, zdarzył się?:

NAJADŁEM SIĘ, UMYŁEM,
przebrałem, mówię do żony:
- Franek Křemen stracił dziś rękę,
aż do ramienia.
- No to Wiera będzie miała piękne święta –
powiedziała i położyła się
obok mnie na tapczanie.
W radiu śpiewał chór dziecięcy.
Ręka, którą koło pasowe obdarło z mięsa,
amputowana i cicha,
tkwiła jak łom w moim  sercu.
Ciepło kobiecego ciała,
zielony gaik, czarny las;
przy kolejnej piosence leżeliśmy
przytuleni do siebie, nie było piersi
gołąbeczek ani siódmego nieba:
- Wacusiu, powiedziała, my się tu tak
codziennie kochamy, rozmawiałam
z mamusią, ona biedna, od śmierci taty,
nie wiem, jak ci to powiedzieć,
przecież temu twojemu kabanosikowi
to nie zaszkodzi, a mnie to nie przeszkadza.
Może przespałbyś się z moją mamusią? (147-148)

Erotyka, tutaj zasygnalizowana i sprowadzona do kwestii seksualnego zaspokojenia, jako warunku zdrowia psychicznego, przewija się w dziennikowych lirykach. Szczególną urodą odznaczają się dwa fragmenty: liryk Przyszli, zerwali owoce i podeptali je z 14 sierpnia (cytuję końcowy fragment):

                        Nie każ mi czekać,
umrę, jeśli się spóźnisz,
znów pójdziemy sami do sielskiego miasta
i położymy się na naszym łożu tonącym w zapomnieniu,
znów będziemy wyciągać spadające gwiazdy
z twoich włosów i położymy je na twoich wargach,
znów zrzucę z siebie swoją rozpacz i wykąpię się
w twoich oczach, przyjdź,
będziemy spacerować po twoim ciele
i zapomnimy o wszystkim, również o naszym mieście,
o niebie nad nim i o tym, że raz gdzieś tam
nad tym wszystkim spocznie nasz cień
pobrudzony gliną,
bo kiedyś należeliśmy do kogoś innego
niż nasz własny głód i pragnienie.

oraz wiersz wcześniejszy, z 20 maja, pod tytułem Kobieta zerwała gałązkę topoli, którego druga część odtwarza (stwarza) scenę pełną erotycznej zmysłowości:

Ona podeszła do mężczyzny,
który na kolanach zbierał narzędzia,
zerwała z siebie ubranie
i wtuliła jego głowę w czarną różę
łona; on, nie odrywając ust
od podsuniętego kielicha,
podniósł jej wyprostowane ciało
i ruszył przed siebie…
Gdzieś świergotał skowronek, zachodziło słońce. 

Na sam koniec tego pobieżnego przeglądu zawartości dziennika warto przywołać definicję artysty według Jiriego Kolářa, lecz tak naprawdę – ujęcie etycznej istoty człowieka i dobrego życia. Raz po raz wracam do fragmentu rozpoczynającego się słowami „Nie wiem, jak rozpocząć. Myślę o roli miłości w ludzkim życiu”, bo zdaje mi się on nośnikiem podstawowej prawdy o egzystencji, dotykając takich fundamentalnych spraw, jak sztuka, miłość, sens i czyn:

Człowiek nie decyduje, że będzie artystą i to samo dotyczy miłości. Również w miłości mamy do czynienia z wielkimi artystami obok pacykarzy i nie można jej niczym i z niczego wytworzyć. Rób, co chcesz, ale dopóki nie weźmiesz do ręki pióra i napiszesz wiersza, nie jesteś poetą, dopóki nie kochasz, nie jesteś kochankiem i śpiesz się, dopóki masz prawo być młodym, dopóki nie dogoni cię prawda, by w sposób nieunikniony zastąpić wszystko to, co do tej pory istniało i panowało bezczelnie i suwerennie, zanim się pojawiła. (160)

Kolář nie bał się chwycić za pióro i jest największym mi znanym poetą wśród artystów wizualnych XX wieku. To, jak łatwo się domyśleć, działa w drugą stronę: jest dla mnie również pierwszym plastykiem wśród poetów. Wyzwaniem jest prześledzenie korespondencji pomiędzy tym, co pisał i obrazami, które stwarzał. Niezależnie od siebie, obie wielkie przestrzenie jego artystycznej ekspresji: barwa/kształt oraz słowo przynoszą z sobą dzieła o bezdyskusyjnej  wartości estetycznej, przepełnione humanistyczną refleksją etyczną.

Jeśli ktoś ma prawo wiarygodnie zachęcać nas do wysiłku, to z pewnością on.  












[1] Wszystkie opisy technik pochodzą z omawianej wystawy. Były niejako autorskimi wstępami do działów pokazujących artefakty reprezentujące dany podgatunek kolażu.
[2] J. Kolář, Naoczny świadek. Dziennik z roku 1949, przeł. R. Putzlacher-Buchtová, Kraków 2012. Wszystkie cytaty Dziennika pochodzą z tego wydania i są oznaczone numerem strony.