poniedziałek, 26 grudnia 2011

Świąteczny czas

Jesienią mijającego roku wpadł mi ręce egzemplarz dodatku do młodzieżowego czasopisma pod tytułem „delit.”, będący, jak twierdzą wydawcy (Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej), „subiektywnym przewodnikiem po najnowszej literaturze niemieckojęzycznej”. W modnej poetyce krótkich tekstów przybliża ów suplement to, co ciekawe i wartościowe w literaturze zachodnich sąsiadów (choć oczywiście obecne są również Austria i Szwajcaria).

Na jednej ze stron czasopisma znalazłem zaproszenie do konkursu, organizowanego przez Instytut Goethego z Warszawy. Uczestnicy mieli napisać do 11 listopada recenzję przełożonej na język polski niemieckojęzycznej książki, wydanej po 2007 roku. Na wskazany adres przesłałem, nieco skorygowany, zamieszczony na tym blogu tekst poświęcony „Wycince” Thomasa Bernharda. W moim odczuciu, mimo nieskromnych eseistycznych ambicji mieścił się on w genologicznych ramach recenzji. Tę opinię musiała podzielić także komisja konkursowa. Po miesiącu otrzymałem przemiły list od Pani Kerstin Wesendorf, Dyrektorki Biblioteki i Działu Informacji w Instytucie Goethego w Warszawie, informujący mnie o wyróżnieniu i przyznanej nagrodzie. Wraz z listem przekazano mi Rodowody Roberta Schindela, książkę, z której się ucieszyłem i która, jestem przekonany, będzie zajmującą i ważną lekturą. Pełną informację na temat konkursu, osób nagrodzonych, a przede wszystkim – wyróżnione recenzje można znaleźć na stronie www.goethe.de/przeklady, do której odwiedzenia zachęcam.  

Nie tylko czas – przesyłkę otrzymałem na dwa, trzy dni przed 24 grudnia, lecz także perspektywa tematycznych miejsc wspólnych pozwala mi nagrodę utożsamiać z książkami, które znalazłem pod choinką. Przez bliskich obdarowany zostałem dwoma tytułami: Péter Esterházy „Harmonia cælestis” (czytałem, jak się tylko ukazało, w publicznej bibliotece, ale nie całość; czekałem na swój egzemplarz i… jaka miła niespodzianka) oraz Anna Wolff-Powęska „Pamięć – brzemię i uwolnienie”. Samolubnie dodałem do tego „prezent”, który zrobiłem sam sobie tydzień temu i jutro lub pojutrze otrzymam zamówiony „Dziennik galernika” Imre Kertesza. Owe wspomniane topoi to problem pamięci Zagłady, wojennej traumy i komunistycznego totalitaryzmu, trawiący współczesną literaturę Europy Środkowej. Jak tylko skończę potężny esej Eliasa Canettiego „Masa i władza”, przejdę od podziwiania szlachetnej edycji prezentów do ich czytelniczej konsumpcji.

Ostatnio pojawiają się różne hasła propagujące czytelnictwo. Niektóre są wybitnie w złym guście i z trudem przychodzi mi je znosić, jako te, które mimo swej pustoty służyć mają dobrej sprawie - wytworzeniu choćby snobistycznej mody na literaturę. Spodobał mi się jeden slogan: „Bóg się rodzi, książki czyta”. Ciekawych i wartościowych lektur życzę wszystkim (i sobie) w czas świąteczny, poświąteczny i przedświąteczny. Czyli – każdego dnia.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

(Nie)istniejące spotkanie

Po lekturze "Spotkanie w Telgte" Güntera Grassa naszła mnie refleksja o polskiej wersji spotkania historycznych pisarzy, którego przebieg jest wytworem imaginacji artysty. Zjazd poetów niemieckiego baroku, których opisuje Grass, nigdy nie miał miejsca, chociaż nie jest nieprawdopodobny. Mógł mieć miejsce, lecz nie miał. Dokonuje się na kartach powieści, a jego burzliwy przebieg wcale nie zmienia znanych nam kolei historii. Jest natomiast wglądem w dyskusję ówczesnej inteligencji, poprzedzającą i współtworzącą narodziny niemieckiej tożsamości narodowej - opartej o kulturę i język, nie zaś o religię i politykę.

Czy jest możliwe polskie "Spotkanie w Telgte"? Uchylam pytanie, czy potrzebne, bo żadna literatura ani dzieło przynależne innej dziedzinie sztuki nie jest konieczne. Sztuka, tak jak życie - nie jest koniecznością, lecz wyborem, który nęci sensem. Właśnie, w takim razie czy wyimaginowane spotkanie polskich pisarzy minionej epoki ma sens w obliczu niemieckiego pierwowzoru?  Zaznaczam, nie myślę o ślepej kopii, która byłaby aktem epigonizmu, lecz o inspiracji dla fantazji, jaką dała mi mała powieść autora "Blaszanego bębenka". I z tej perspektywy pojawia się jutrzenka sensu na horyzoncie.

Z jakiej epoki i kto z umarłych miałby się w wyobraźni polskiego pisarza (a raczej pisarza piszącego o polskich literatach) dziś spotkać? Dziś, bo przypominam, że narrator "Spotkania w Telgte" zajmuje dość płynną pozycję w czasie - uczestniczy w spotkaniu, lecz nie wiadomo dokładnie jako kto, a jednocześnie ogarnia wszystkie biografie uczestników i polityczne losy niemieckich księstw z pozycji wszechwiedzącego opowiadającego. Powieść Grassa to wszakże dzieło z kluczem do współczesności pisarza, co zasygnalizowane jest w pierwszym akapicie.

Czy mieliby się spotkać pisarze renesansu? W "złotym wieku", jak w najbujniejszym kwiecie Malczewskiego, dostrzec zalążki upadku I Rzeczypospolitej? Poeci polskiego baroku? Może przez nich zobaczylibysmy wyraźniej rodzący się sarmatyzm - formację kulturą, która tak zaważyła na polskiej mentalności, że dotąd żyje życiem upiora. Ale ta nieprzyzwoita zbieżność z Grassem...

Z oświeceniem jest ten problem, że obiady czwartkowe króla Stanisława odzierają z fantazji. Po co marzyć o spotkaniach i dyskusjach, skoro miały one miejsce na dworze królewskim, centralnym ośrodku literatury w drugiej połowie XVIII wieku w Polsce?

Ciężka sprawa. Tak naprawdę mam jeden pomysł, który się broni, a w dodatku dostatecznie różni od konceptu niemieckiego noblisty. Chodzi o ważne spotkanie dwóch największych polskich poetów, które - notabene - niewątpliwie miało miejsce, lecz po za tym nic więcej o nim nie wiemy. To jest przestrzeń dla fantazji.

Jesienią 1843 roku Juliusz Słowacki występuje z sekty Andrzeja Towiańskiego. Jak pisze, z ducha swojego stawia veto. Jego indywidualizm nie pozwala mu dłużej być posłusznym wobec zakazu twórczości. Nie potrzebuje pośredników w kontaktach z transcendencją, lecz może jedynie inspiratorów do wstąpienia na drogę duchowych objawień - i to tylko przez moment... Lecz sekta rządzi się swoimi prawami i nie chce tak łatwo odpuścić secesji bratu Juliuszowi.

Zaczyna się nakłanianie do ukorzenia się i powrotu na łono organizacji parareligijnej, zwane dociskaniem. Przy końcu tych starań, które nie przyniosą pożądanego przez Towiańskiego skutku, w sprawę Słowackiego angażuje się brat Adam. Przychodzi do mieszkania Słowackiego, by się z nim rozmówić. I to jest właśnie to spotkanie.

"Kalendarz życia i twórczości Juliusza Słowackiego" pod pozycją 1095 datuje tę wizytę na 12 listopada 1843 roku, tytułując wpis "Mickiewicz u Słowackiego". Informacje są ramowe:

Żadnych szczegółów wizyty nie znamy. Wiadomo tylko, że wizyta odbyła się i że nie doprowadziła do zmiany stanowiska Słowackiego. W liście do Mickiewicza z 24 listopada, mając już relację o rozmowie obu poetów, Towiański pisał:
"Cieszę się z Twojego kroku do Słowackiego. Jest to ofiara. Aby tylko od nas poszedł krok, skutek nie do nas należy [...]"[1].
Nie wiemy więc, ile trwała i jaki miała przebieg rozmowa poetów. Jaką temperaturę i zakres tematyczny. Słowacki o niej nie pisze. Czy ograniczała się tylko do spraw członkostwa w sekcie Towiańskiego, czy też zakreślała szerokie kręgi, związane z twórczością i wizjami obu poetów, z ich wzajemnymi skomplikowanymi relacjami, opartymi na niechęci i zazdrości? Kiedy brakuje nam danych, pozostaje nam wyobraźnia. Jeśli nie wiemy nic konkretnego o dyskusji, dowiedzmy się od siebie, co powinni obaj sobie powiedzieć, byśmy dzisiaj lepiej rozumieli ich - dwóch wielkich duchów polskiej poezji, a tym samym - samych siebie.
Takich zadań podejmował się, tak w kontekście biografii Słowackiego, jak i polskiej historii, Jarosław Marek Rymkiewicz w swojej eseistyce, kolorując poetycką wyobraźnią białe plamy historii. W przypadku tego zdarzenia uchyla się od przedsięwzięcia, dając tylko cień swoich fantazji:
O porannej wizycie Mickiewicza przy rue de Ponthieu nic nie wiadomo - trudno sobie nawet wyobrazić, na czym właściwie polegało dociskanie i jak Mickiewicz coś takiego wykonywał. Było to chyba coś w rodzaju egzorcyzmów - i stosunkowo najłatwiejsza do przewidzenia byłaby w tym wypadku reakcja Słowackiego, z pewnością gwałtowna (krzyki i ciskanie meblami). Z szacunku dla Mickiewicza lepiej może darować sobie takie domysły[2].
Wycofanie się z szacunku dla Mickiewicza (dlaczego tylko dla niego? a ta sytuacja nie była żenująca dla autora "Balladyny"?) nie przekonuje mnie. Nie pasuje do autora tomu "Żmut". Uciekając z pola fantazji, Rymkiewicz zostawia nas jednak z przekonaniem, że dysputa ograniczała się do spraw religijnych i Mickiewicz dokonywał gestów o znaczeniu "egzorcyzmów". Po stronie Juliusza krzyki i rzucane meble. Już coś, na dobry początek.
Nie powieść w lekkim tonie (a taką jest, mimo powagi czasów końca wojny trzydziestoletniej, narracja Grassa), lecz dramat, nowoczesny dramat, pisany np. językiem sztuk Thomasa Bernharda (język społecznych kalek na pograniczu geniuszu i szaleństwa). To mi się marzy jako artystyczna materializacja fantazji o przebiegu spotkaniu obu poetów, którzy większość znaczącego, poetyckiego dorobku mają już za sobą (z przechyłem w stronę Mickiewicza, Słowacki jeszcze przed "Królem-Duchem"). Urywane zdania, powtarzane z uporem, będące cytatami z ich pism lub parafrazami, tworzące dialog i dezintegrujące go. Mickiewicz pełen władzy społecznego, politycznego, literackiego i religijnego autorytetu, nie mogący znieść sprzeciwu, Słowacki w mistycznym, narkotycznym i neurotycznym uniesieniu, trochę jak u Norwida w "Czarnych kwiatach".  Nieznośne napięcie, które nie zostanie rozładowane. Wielkie, duchowe starcie na słowa i fizyczne na gesty (ciskanie czym popadnie!) w małym, paryskim mieszkaniu, które ma rozstrzygnąć, jaka będzie, czyja będzie, kiedy będzie Polska. Nasza Polska w ich oczach.  
Dramat śmieszny, smutny, żałosny, wielki i tragiczny. Nie uważam tego za obrazoburcze, lecz prawdziwe. Chciałbym kiedyś tego zasmakować i sprawdzić, czy można dzięki temu znaleźć odpowiedzi na dzisiejsze pytania. Choćby tylko - zadać nowe.

[1] Kalendarz życia i twórczości Juliusza Słowackiego, oprac. E. Sawrymowicz,
Wrocław 1960, s. 454


[2] J. M. Rymkiewicz, Słowacki. Encyklopedia, Warszawa 2004, s. 85.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

[enterobacteriaceae]

W czwartek, 1 grudnia 2011 roku, zmarła Christa Wolf, niemiecka, a ściślej – wschodnioniemiecka pisarka. W jej biografii i dziele ów podział zaznaczył się tragicznie i nie szczędził cierpień, na wzór starożytnego fatum.

Znam tylko jej jedną powieść. Po informacji o śmierci sięgnąłem po nią ponownie. Podejrzewam, że nawet gdybym mógł uczynić wybór, i tak ostatecznie wybrałbym „Aż do trzewi”. Perspektywa narracyjna to szpitalne łóżko z odhumanizowaną aparaturą i indywidualizującym się personelem, w którym spoczywa kobieta balansująca na granicy życia i śmierci, rzeczywistości i marzenia, teraźniejszości i pamięci, poezji Goethego i nieustającej przemocy swojego kraju.

To proza rozrachunkowa. Bezwolność powalonej chorobą jednostki daje jej poczucie pewnej eksterytorialności, coś na wzór uszatego fotela w przedpokoju z „Wycinki” Bernharda. Z niej może, wędrując w czasie i przestrzeni, przyglądać się życiowym wyborom – swoim i przyjaciół, analizować historię – tę wielką, jak i prywatną. W ten sposób „Aż do trzewi” przynależy do dużej grupy współczesnych, niemieckich utworów literackich, których punktem centralnym i fundamentem jest pamięć.  

Tytułowe „trzewia” należy rozumieć wieloznacznie. Do trzewi pacjentka poznaje, wraz z lekarzami, swoje ciało. Dociera także do trzewi własnej pamięci i/lub świadomości. Lecz na tym nie koniec. We snach (w których towarzyszy jej urodziwa i sympatyczna młoda pielęgniarka, o znaczącym imieniu Kora; obie kobiety w szpitalu łączą coraz bliższe więzy emocjonalne) dociera do wnętrzności podzielonego i dzielącego Berlina, mitycznego wiecznego miasta. Do piwnic kryjących mur podziału i podział na ludzi i podludzi. Do piwnic kryjących wojenne trupy rodzin i skrzynki podsłuchów. Wspomnienie kamienicy z czasów dzieciństwa generuje tragiczny, powracający wątek osnuty wokół postaci ciotki Lisbeth, która „pośród tych czasów [lata 30-te XX w.] kochała żydowskiego lekarza i miała z nim dziecko”.

Kiedy narratorka płacze, nie roni łez nad swoim losem, lecz nad cierpieniem, któremu, jak pisze, wychodzi naprzeciw, kiedy sama cierpi. Po powszechnie zadanym i zadawanym bólu, w imię ideologii, narodu i militarnego zwycięstwa, „nic nie może się dobrze ułożyć”. Trauma i pamięć o niej jest nieusuwalna, choć oficjalnie skrywana. Przeznaczeniem pisarza nie jest jej neutralizacja, lecz odważne schodzenie w głąb, ku jej istocie. Z takim między innymi przesłaniem zostawiła nas 82 letnia pisarka:

Nawiasem mówiąc, powiadam, jestem zdania, że labirynt w moim mózgu odpowiada labiryntowi naszego systemu piwnic. Ty patrzysz przerażony. Nie, mówię. Ja nie fantazjuję. Ja tylko wciąż przemierzam te podziemne korytarze, wiesz. Ty pytasz: Musi tak być? Ja mówię: tak, uważam, że musi[1].



[1] Ch. Wolf, Aż do trzewi, przeł. S. Bałut, Warszawa 2006, s. 95.


piątek, 18 listopada 2011

Najcudniejsza. Na dzień 19 listopada 2011 roku.

Wśród późnych liryków Juliusza Słowackiego jest jeden, który niezmiennie mnie zachwyca. W ośmiu wersach poeta zawarł projekt pewnej miłości:

JAK NAJCUDNIEJSZA W KWIATACH JUTRZENKA WSTAJE

Jak najcudniejsza w kwiatach jutrzenka wstaje
I kwiaty swoje – karmi żywymi łzami,
Tak ja – pod twymi sny i chorągwiami
Jąłem rozpuszczać tchnienia mojego ruczaje.
Zatchnął się cały świat – i wszystkie gaje
Zabrzęczały… a echa zbudzone pieśniami
Poszły tam – gdzie my życiem znużeni i sami
Pójdziemy… w ciemną mgłę – gdzie słońce wstaje.

Wiersz cytuję za wydaniem krytycznym Jacka Brzozowskiego i Zbigniewa Przychodniaka, przed którymi chylę czoła z podziwem i wdzięcznością. Publikacja Wydawnictwa Naukowego Uniwersytetu Adama Mickiewicza z Poznania z 2005 roku to solidna podstawa głębokiej lektury, której znaczenia dla refleksji nad spuścizną poetycką Juliusza Słowackiego nie sposób przecenić. Po niej ukazały się jeszcze dwa tomy poematów, opracowanych naukowo przez wymieniony wyżej tandem równie kunsztownie, co daje asumpt do snucia marzenia o pełnym wydaniu krytycznym dzieł wszystkich, wspólnie z jednym z redaktorów[1]. Przy okazji, wypada współczuć pecha naukowcom z Poznania – już po ukazaniu się na nowo opracowanych poematów dr Henryk Głębocki odkrył w archiwach służb nieistniejącego ZSRR zaginiony 2gi Raptularz Słowackiego, który rozstrzyga ostatecznie, jak się zdaje, prawidłowy kształt poematu Podróży do Ziemi Świętej z Neapolu[2]. Jego nowe wydanie w opracowaniu prof. Marii Kalinowskiej ma ukazać się jeszcze w tym roku i to ono będzie podstawą rozważań interpretacyjnych. Wypatruję go, podobnie jak oczekuję skutecznych zabiegów ze strony Ministerstwa Kultury i Ministerstwa Spraw Zagranicznych o przekazanie rękopisu do zbiorów polskiej Biblioteki Narodowej.

Wróćmy do wiersza. Jak podają w komentarzu poznańscy uczeni, w rękopisie fragment ten sąsiaduje z oktawami kontynuacji Króla-Ducha, mieniącej się jak kalejdoskop (to za Zygmuntem Krasińskim) lub rozrastającej się jak kłącze (współcześni badacze). Stąd też ten ośmiowersowy liryk w pierwszym wydaniu dzieł krzemienieckiego poety traktowano jako wariant jednego z wątków mistycznego eposu. W późniejszych edycjach „najcudniejsza jutrzenka” konsekwentnie prezentowana jest jako oddzielny utwór. Decyzje dwudziestowiecznych wydawców podtrzymali edytorzy najnowszego wydania krytycznego wierszy, z pełnym przekonaniem i, tak myślę, z pewnego rodzaju radością. Dlaczego?

Ponieważ to po prostu zjawiskowo piękny wiersz. Niezależnie od badań tekstologicznych, od analiz związków formalnych, treściowych i stylistycznych z Królem-Duchem  za jego wydzieleniem i umieszczeniem w tomie liryków przemawia suwerenna artystyczna wartość. Umiejscowienie go na jakiejś gałęzi mistycznego opus magnum nie odbiera mu walorów estetycznych, ale tego rodzaju rozstrzygnięcie, zawsze dyskusyjne, nadaje jednoznaczny kontekst i ogranicza jego poetyckie oddziaływanie. Pojedyncza oktawa, rzucona gdzieś w szale prób dotknięcia Idei przez Słowo, lecz nie wiązana z innym przytłaczającym artefaktem, samoistna na karcie tomu zaczyna mienić się wieloznacznością, błyszczy sensami odleglejszymi, niż te, które by wynikały z sąsiedztwa z innym oktawami Króla-Ducha (niezależnie od poetyckiej wartości samego poematu).

Liryk zaczyna się porównaniem, które rozciąga się na dwa wersy. Ton mamy jasny, poetycki obraz początek dnia zespolony jest z budzącymi się kwiatami, dwukrotnie przywołanymi. Kwiaty są znakiem, pięknym przybraniem jutrzenki[3]. Są też jej dziećmi, wobec których przybiera ona postawę pelikana (tak silnie działającą na wyobraźnię poety): rosa jest jej łzami, które są pokarmem dzieci-kwiatów (proszę nie kojarzyć tego z hipisowską kontrkulturą).

Samo porównanie przywołuje obraz macierzyństwa, uświęconego ofiarą z własnego życia. Stąd też w tym duchu odczytywano dalsze wersy. Jako poetycko ujęte biologiczne narodziny interpretowano wers „Jąłem rozpuszczać tchnienia mego ruczaje”. „Sny i chorągwie” zaznaczają pierwotną przynależność urodzonego do rodzicielki (jest jej wyśnionym dzieckiem, któremu daje swoje imię), a z patetyzmem tym współgra cała natura, która powraca „brzęczącymi gajami”. Narodzinom towarzyszy światło z dwóch pierwszych wersów, oznaką życia potomka jest tchnienie, które wyzwala dźwięk. Kto się urodził? Poeta, który „echa zbudził pieśniami”.

Pauza po słowach „Poszły tam” oznacza teraźniejszość, czas, w którym padają czytane przez nas słowa. Moment tajemniczy czy przykry i nieznaczący? W tej perspektywie raczej to drugie. W dwóch ostatnich wersach obowiązuje czas przyszły. Projekt tego, co się ma zdarzyć, domyka biografię, jednocześnie ją zapętlając. „Ciemna mgła” to nie przerażająca otchłań nieskończonej nicości, lecz czas i miejsce tuż przez kolejną jutrzenką, przed powtórzeniem narodzin. Linearny byt wpisany zostaje w cykl, a pauza obecnego życia, pełnego nudy, niechcianego towarzystwa ("życiem znużeni i sami") i rozłąki, zostanie domknięta ramą ponownego zespolenia.

Bardzo łatwo wpisać ten liryk w biografię osobistą i twórczą Słowackiego. Odwołać się do intensywnych emocjonalnych związków z matką, poświadczonych w listach do niej kierowanych. Przywołać tutaj badaczy: psychoanalityka Gustawa Bychowskiego czy Kwirynę Ziembę, która interpretowała młodzieńczą twórczość Julka. Wpisać wiersz w mistycyzm lat ostatnich i pragnienia nawiązania na nowo wspólnoty z matką, wpisanie siebie i jej w kosmiczną biografię Wiecznego Ducha. W klimacie gender pokazać transgresję podmiotu męskiego, który poprzez ideę mitycznego macierzyństwa chce dotrzeć do tajemnicy życia, cykliczności narodzin, tak pojętej nieśmiertelności… Co nieco można dorzucić o związkach z naturą, o nieustającej atencji dla kwiatów…

Ja jednak odczytuję ten wiersz jako miłosne wyznanie. Świadectwo miłości kosmicznej. To, że ma ona wymiar macierzyński, nie oznacza, że wpisane w niego „ty” jest matką w rozumieniu biologicznym.

Topos odwzajemnionej miłości jako nowych narodzin znany był poecie. Jaką on ma proweniencję, trudno mi teraz określić. Jest chyba wieczny. Jego inwersją jest topos odrzuconego uczucia jako wyroku śmierci, nieszczęśliwego kochanka jako trupa. Kochający zawsze umierali z braku miłości i odżywali w miłosnym zespoleniu.

 W Beatryks Cenci Słowacki oddał (konwencjonalnie; szekspirowskie dziedzictwo) miłosną rozmowę dwojga kochanków:

[BEATRYKS]
                Słuchaj… nie wiem, kto ty jesteś;
Ale przez twoje ręce pragnę skonać,
Ale przez twoje ręce być zabitą,
A przez twe oczy, tak smutne, płakaną,
A przez twe serce czyste przebaczoną. (…)

GIANI
(…)
O! co ty mówisz… co mówisz?… O! patrzaj,
Ja na kolanach proszę, abyś żyła,
Abyś mi dała życie z twojej ręki,
Abyś mi dała oczu twoich niebo,
A jednym słowem twoim nieśmiertelność…

Beatryks wcześniej wspomina, że była „przeczuciami dawno rozkochana w nim jednym”. Pamiętam, że w tym dramacie tragedię (także miłosną) szyją wiedźmy, lecz zachowajmy perspektywę kochanków, nie do końca świadomych fatalnej mocy nieczystych sił. Dla nich równanie jest proste: miłosne spełnienie – nowe życie, jego brak – śmierć. Jest to miłość wyśniona, a przede wszystkim - życiodajna. 

„Sny i chorągwie”. Słyszę w tym echo romantycznych fascynacji średniowieczem, lecz także pasję militarną Słowackiego, dla którego bitwa była zdarzeniem estetycznym, duchowym i ekstatycznym. „Wyśniłaś mnie i dałaś mi swą chorągiew” – stworzyłaś mnie miłością i dałaś mi imię[4]. Zauważmy, że niezmiennie w naszych czasach, wraz z oficjalnym poświadczeniem miłości poprzez zawarcie małżeństwa, jedno z małżonków (dominują oczywiście kobiety, ale są pojedyncze, męskie wyjątki) przyjmuje nazwisko drugiego – niczym herb, godło na chorągwi.

Spełniona miłość z tego liryku wyzwala u kochanka tchnienie życia i integruje go ze światem, który śpiewa ekstatyczną poezję razem z nim (jak u de Musseta). Erotyczne uczucie jest inspirującym światłem, które rozprasza mrok, daje dostęp do wiedzy. Pisał o tym Walter Benjamin w swoim jedynym poetyckim dziełku:

Spełnienie seksualne uwalnia mężczyznę od tajemnicy, która nie tkwi w seksualności, ale w jej spełnieniu, i może tylko w nim zostaje przecięta – nie rozwiązana. Można ją przyrównać do łańcuchów przykuwających go do życia. Kobieta je rozcina, mężczyzna staje się wolny do śmierci, ponieważ jego życie utraciło tajemnicę. Tym samym dochodzi on do nowych narodzin i tak jak ukochana uwalnia go spod czaru matki, tak też kobieta dosłowniej odrywa go od Matki-Ziemi – położna przecinająca pępowinę uplecioną z tajemnic natury[5].

„Brzęczące gaje” byłyby wtedy akompaniamentem miłości zmysłowej, która nie zatraca swego duchowego wymiaru, wręcz przeciwnie – zyskuje nowy, wyższy, pozwalający przejrzeć wszystkie zagadki natury.

*          *          *

Erotyczna epifania przynosi na usta piękną pieśń, dzięki Tobie, Najcudniejsza, za każdym razem. Kochana, jej niezliczone echa poprzedzają nas w miejscu, do którego kiedyś pójdziemy – trzymając się za ręce – sami, by ostatni raz rozproszyć ciemną mgłę naszą miłością – i odrodzić się na nowo.



[1] J. Brzozowski, „Dawniej myślałem rzeczy uczynić szalone…” Kilki uwag o idei Dzieł zebranych Juliusza Słowackiego, [w:] „Wiek XIX. Rocznik Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza, Warszawa 2009, rok II (XLIV).
[2] H. Głębocki, Zaginiony raptularz Juliusza Słowackiego z podróży na Wschód (1836-1837) – odnaleziony po 70 latach w zbiorach rosyjskich, [w:] „Pamiętnik Literacki” Wrocław-Warszawa 2011, rocznik CII, z. 2.
[3] Tak można czytać tok „najcudniejsza w kwiatach”, choć nie ukrywajmy, że za poetycką inwersją kryje się także melodia. Wystarczy porównać brzmienie: ‘Jak najcudniejsza jutrzenka w kwiatach wstaje’ – wkrada się szelest bliskiego „sz” i „trz” kontrastujący ze zbitkami „kw” i „chw”, czego nie słyszymy w oryginale. Ponadto kwiaty tracą na znaczeniu. Pomijam oczywistą kwestię rozłożenia akcentów
[4] Inne imię, nowe, wymyślone przez Nią, na użytek miłości – do tego tęskni szekspirowska Julia: dlaczego ty jesteś Romeo?  
[5] Walter Benjamin, Ulica jednokierunkowa, przeł. i wstępem opatrzył B. Baran, Warszawa 2011, s. 179.


wtorek, 8 listopada 2011

Problemy z pamięcią cz. 1

Na tegorocznym Festiwalu Conrada profesor Jacek Leociak, w pełnej – delikatnie rzecz ujmując – napięcia rozmowie ze Steve’em Sem Sandbergiem podjął próbę postawienia autora „Biednych ludzi z miasta Łodzi” przed problemem literatury po 1945 roku: jak pisać i czy w ogóle można pisać o i po Holocauście? Nie udało się. Jak się okazało, szwedzki pisarz ten dylemat uważa za rozstrzygnięty. Jego zdaniem, literatura, szczególnie fikcjonalna, nie tylko może, lecz powinna eksplorować doświadczenie Zagłady. Powinna być jednakże „uczciwa” tak wobec czytelnika, jak i przedmiotu literackiej narracji. Uczciwość wobec odbiorcy, według szwedzkiego prozaika, zasadza się na unikaniu dróg na skróty, na nieuleganiu presji czytającego, który, identyfikując się z bohaterami opowiadania, oczekuje, wręcz pragnie ich ocalenia z piekła. Czynienie zadość tego typu emocjonalnym zapotrzebowaniom prowadzić może do zafałszowania obrazu rzeczywistości. Getto łódzkie, mimo, że ocalała z niego pewna znikoma grupa, nie było miejscem szczęśliwych zakończeń. Uczciwość wobec ofiar w prozie artystycznej to wejście w ich świat, to zamiana suchych statystyk na życie, którego możemy dotknąć – i które dotyka nas. Sandberg w swoim myśleniu o powieści historycznej jest dłużnikiem Liona Feuchtwangera, niemieckiego pisarza, krytyka faszyzmu i antysemityzmu,  który w 1935 pisał:

Dobra legenda, dobra powieść historyczna w większości przypadków jest wiarygodniejsza, obrazowo prawdziwsza, żywotniejsza i więcej mówiąca o życiu niż staranne, dokładne przedstawienie faktów historycznych”[1].  

Przy końcu spotkania autor „Biednych ludzi z miasta Łodzi” podsumował: „Tylko opowiadając i opowiadając, próbując raz jeszcze opowiedzieć sobie to piekło, damy świadectwo, że nam zależy, że nie zapomnieliśmy”[2]. Broniąc prawa fikcji literackiej do przedstawiania Holocaustu, zaznaczył: to nie była dla mnie historia jak każda inna.


*          *          *


„Pamięć zbiorowa jest pamięcią polityczną” – przypomina Aleida Assman w szkicu „1998 – Między historią a pamięcią”. Wskazując na jej (pamięci) rolę w legitymizacji (i delegitymizacji) określonej struktury władzy, akcentuje funkcję pamięci przegranych lub pamięci ofiar. W tym drugim przypadku wspólna trauma „osadza się w pamięci zbiorowej jako niezacieralny ślad i zapewnia silny związek dotkniętej grupy”[3]. Opowieść o ofierze jest ponawiana, przeradza się w symbole, będące mediami pamięci zbiorowej i nieusuwalnymi elementami tożsamości wspólnotowej.


Dalej zaś pisze o pamięci antonimicznej wobec tej, która cechuje ofiary:


Logicznym uzupełnieniem pamięci ofiar jest pamięć sprawców. Także w tym przypadku ważne są uczucia, jednak nie prowadzi ona do stabilizacji, lecz do masowej obrony przed pamięcią. Przeżyte cierpienie i doświadczona niesprawiedliwość przez całe pokolenia głęboko wpisują się w pamięć. Wina i hańba prowadzą natomiast do zatajenia poprzez milczenie. (…) Pamięć sprawców poddawana jest naciskowi „witalnego braku pamięci”. Podczas gdy istnieje bardzo wiele przykładów pamięci ofiar, jest ich bardzo mało, gdy chodzi o odpowiednią pamięć sprawców. Jak łatwo bowiem pamięta się cudzą winę, tak trudno upamiętnić jest własną[4].

W przypadku powojennych Niemiec szczególną komplikację stanowił status przegranych (mających prawo do swojego honoru, co w tym przypadku należy rozumieć synonimicznie z możliwością zachowania pamięci budującej tożsamość, równoprawnej wobec innych) i jednocześnie oprawców. Podstawą dla pytania o literaturę wobec Holocaustu było zatrwożenie potwornością planowej eksterminacji narodu żydowskiego i innych społeczności. Nie przekreślało to roli pisarstwa, lecz w dramatyczny sposób wskazywało na jego szczególną odpowiedzialność, na pozbawione precedensów wyzwanie. Jak opowiadać, by dać świadectwo prawdzie. Pytania o pamięć katów, o sposób jej właściwego wyrażania nie było, bo została ona zastąpiona milczeniem.


Pamięć ofiar II wojny światowej nie jest obłożona tabu kulturowym i politycznym, w przeciwieństwie do pamięci oprawców. Ta ostatnia była dowodem w sprawie (sądowej) lub jej nie było, tj. nie była wyrażana.


Problem z tą pamięcią stał się powszechnie widoczny, nie tylko dla Niemców, lecz także dla sąsiadów, a przede wszystkim – dla Polaków, przy włączeniu w główny nurt niemieckiej polityki dyskursu „wypędzonych”. Pojawiło się pytanie: czy Niemcy mają prawo czuć się ofiarami II wojny światowej? Czy mają prawo do takiego miana, a jeśli tak, to czy porównywalnego z innymi narodami?


Z tą kwestią zmagają się niemieccy pisarze urodzeni po roku 1930, należący, jak podaje Heinz Bude, do „bezstronnego pokolenia białych roczników”[5]. Podejmują oni próby opisu Niemców jako ofiar wojny, nie przemilczając historycznego sprawstwa okrucieństw i zbrodni. Za przykłady posłużą mi, dostępne w języku polskim, książki dwóch autorów: „Na przykładzie mojego brata” Uwe Timma oraz „Utracony” i „Anatolin” Hansa-Ulricha Treichela.


Uwe Timm urodził się w 1940 roku w Hamburgu. W czasie trwania wojny był dzieckiem. Miał jednak starszego brata – i ta właśnie postać łączy prozę obu autorów, będąc punktem wyjścia dla narracji i kluczem do zrozumienia, w jaki sposób może być wyrażona niemiecka pamięć krzywd i jaką tożsamość buduje.


Cdn.



[1] L. Feuchtwanger, Vom Sinn des historischen Romans, „Das Neue Tage-Buch“, Paris Amsterdam 1935, T. 3, s. 642-643. Tłumaczenie za ekspozycją: "Polowanie na Awangardę. Zakazana sztuka w Trzeciej Rzeszy" Galeria Międzynarodowego Centrum Kultury w Krakowie, 19.10.2011 - 29.01.2012.
[2] Spotkanie miało miejsce w Pałacu pod Baranami w Krakowie, w dniu  4 listopada 2011 roku.
[3] A. Assman, 1998 – Między historią a pamięcią, tłum. M. Saryusz-Wolska [w:] Pamięć zbiorowa i kulturowa. Współczesna perspektywa niemiecka, pod red. M. Saryusz-Wolskiej, Kraków 2009, s. 166.
[4] Ibidem, s. 166-167.
[5] Ibidem, s. 162.


poniedziałek, 19 września 2011

Fotografia Juliusza Słowackiego cz. 2

Pytanie najbardziej istotne brzmi: czy za brakiem portetu fotograficznego Słowackiego kryje się przypadek czy intencja? Zaznaczam, że nie ma mowy o zaginionej fotografii Słowackiego, nie natrafiłem w pismach poety i jemu współczesnych na jakąkolwiek wzmiankę, że autor Balladyny udał się kiedykolwiek do fotografa i zrobił sobie zdjęcie, że istniało jego fotograficzne przedstawienie. Mowa jest więc o fotografii Słowackiego niezrobionej, a nie - zaginionej i do tego niezreprodukowanej. Jakie bariery stanęły na drodze, bo przecież nie finansowe?

Są ludzie, którzy twierdzą, że w ludzkim życiu nie ma przypadków, i niekoniecznie ma to związek z religią, a bardziej z przekonaniem, że nasze postrzeganie przyczyn i okoliczności poszczególnych zdarzeń jest z natury zawężone i niepełne. Zakładając, że brak dagerotypu przedstawiającego autora Króla-Ducha nie jest przypadkiem, pozostaje podjąć próby ustalenia przyczyn lub chociażby wysunięcia prawdopodobnych hipotez (zanosi się raczej na to drugie). Przyjęcie, że Słowacki, odrzucając możliwość uwiecznienia się na dagerotypie, postąpił intencjonalnie, implikuje tezę, że znał dobrze nową technikę odwzorowywania rzeczywistości. I to znajduje potwierdzenie w jego poezji.

Interesujący dla tych rozważań jest fragment pieśni IV Beniowskiego, utworu pisanego, przypomnijmy, w drugiej połowie 1840 roku, a wydanego w połowie maja 1841 roku:

Już więc ksiądz Marek (tu mnie nie dościgną
Iksy warszawskie) kochanków zaślubił
I nim oboje w małżeństwie ostygną,
Przypięczętować chciał - już lak naczubił,
Już... już... Wtem szable mu po oczach migną!
Ksiądz wstał - szczęk wielki był - pieczątkę zgubił;
Ujrzał na ścianach boju stereotyp,
Bowiem dąb w środku był jak dagerotyp.

Wspólny bohater poematu i dramatu o oblężeniu Baru, ksiądz karmelita, pisze w skupieniu listy dyplomatyczne i nagle spostrzega zewnętrzny obraz rzucony przez szczelinę drzewa. Efekt camera obscura objaśniony zostaje terminem wziętym od nazwiska francuskiego wynalazcy. W istocie, ks. Marek nie tyle widzi coś, co przypominać może fotografię, ile - film. Odwzorowywany jest bowiem pojedynek Maurycego Beniowskiego i Sawy, obrazy są ruchome, co zaznacza Słowacki w kolejnych oktawach (dziewiętnastej i dwudziestej) pieśni IV:

Co więc działo zewnątrz, to się w łonie 
Suchego dębu odbiło tęczowie.
Był bój, naprzeciw siebie szły dwa konie,
A na koniach szli dwaj bohaterowie,
(...) Zaraz ksiądz poznał, że ci wojownicy
Byli to z panem Sawą pan Maurycy.

(...) patrzał, jak chcąc sobie szkodzić,
Na ścianach tęczę utworzyli uroczą.
Światłość ich obu owionęła krwawa;
W ogniu na białym koniu migał Sawa.

Pojedynek przerywa skok z dębu ("dla pisoryma miłe zdarzenie") Swentyny, która uniemożliwia Sawie oddanie śmiertelnego dla Beniowskiego strzału. Ksiądz Marek, patrzący na obrazy wyświetlane wewnątrz dębu, zawierza im (zna więc to zjawisko) i nie ingeruje w przebieg walki, tłumacząc to korzyścią, która wypłynie z utoczenia krwi we wzajemnej sprzeczce: "To może nadto gorących ochłodzić, / Potem z rozwagą większą w ogień skoczą...". Na marginesie dodam - jakże inny to ksiądz Marek od tego późniejszego, dramatycznego, który ze wzburzoną srogością wystąpi przeciwko pojedynkom i marnotractwu krwi, którą z czystym sumieniem przelewać można tylko w imię Boga i Ojczyzny.

Lecz, fantazjując, można powiedzieć, że to dziwne i nie do końca zrozumiałe tłumaczenie księdza (dlaczego waleczni rycerze mają być chłodni w boju o los Polski?) jest rodzajem usprawiedliwienia z bierności wobec nierozumnej zapalczywości obu wojowników (rzecz poszła o miniaturę panny Anieli, którą, powierzoną przez księdza, miał na szyi Sawa; oczywiście karmelita otrzymał ją uprzednio od córki Starosty). Z czego się tlumaczy ksiądz Marek, co maskuje? Jak podejrzewam, skrywa fascynację samym zjawiskiem przeniesienia obrazu. Wraz z poetą karmi swoje zmysły ruchomymi wizerunkami. Słowacki każe patrzeć swojemu karmelicie do końca na przedstawienie, nie wychodzić z dziupli, w której w skupieniu pisał listy. Każe mu patrzeć na rzeczywistość zapośredniczoną, umożliwiając zachowanie dystansu.

Wyczuwam w tym portrecie księdza Marka, jako myśliciela, romantyczny sznyt. Nieprzypadkowo umieszczony jest wewnątrz camera obscura:

W czasach nowożytnych nastąpiła gwałtowna konfrontacja człowieka z naturą, perspektywą, światem zewnętrznym, a jej podstawą stał się ludzki indywidualizm. Proces ten najlepiej symbolizuje właśnie camera obscura, wizualne studio, ciemna intelektualna izba, w której spokojnie można obserwować świat. Dzięki niej nabiera się koniecznego do badań dystansu, pozwala ona także się skoncentrować na selekcji obrazów i zjawisk, a to często jest kluczową kwestią w procesie poznania. (Boris von Brauchitsch, Mała historia fotografii, przeł. J. Koźbiał i B. Tarnas, Warszawa 2004)

Byłaby więc camera obscura, umieszczona wewnątrz dębu, dodatkowym elementem podkreślającym osobny status myśliciela i eksterytorialność jego pustelni.

Minęło ponad półtora roku od obwieszczenia światu wynalazku Louisa Jacques’a Mandé Daguerra, a przenika on do twórczości polskiego poety, poświadczając technologiczną znajomość tematu i świadomość kulturowej atrakcyjności nowego zjawiska. Autor poematu dygresyjnego nie tylko wiedział o fotografii, on znał proces jej powstawania, kulisy odkrycia, odczuwał aurę. Zanim dopadnie go na dobre choroba, minie trochę lat. Dwa lata po napisaniu Beniowskiego ma miejsce spotkanie Juliusza Słowackiego z Andrzejem Towiańskim, w czasie którego poeta dozna czegoś w rodzaju iluminacji. Nie znam na tyle nauk litewskiego proroka, by z całą mocą określić, czy wypowiadał się kiedykolwiek w określonym tonie o fotografii. Przeczucie mówi mi jednak, że formowanie ducha, by stał w kolumnie tych dobrych, ma się nijak do podszytej nieco próżnością, a przynajmniej - ukierunkowanej na to co materialne, fotografią. Przecież to wtedy u Słowackiego (przynajmniej na poziomie filozoficznej aksjologii) akcent przesuwa się z ciała na ducha. To o niczym jednak nie przesądza. Warto zauważyć, że Andrzej Towiański stawał w swoim czasie przed dagerotypem. Lecz gdyby jednak przystąpienie do sekty Towiańskiego i wejście na drogę mistycyzmu miało wykluczać fotografię, Słowacki i tak miał dwa lata, by zrobić sobie fotograficzny portret. I to w czasie dosyć dla siebie korzystnym.

Sam Beniowski poświadcza znajomość nowej techniki, więc jednak poeta dokonał świadomego wyboru. Lecz jakie motywacje nim kierowały?

A może jednak źle umiejscowiony problem? Może rzecz nie jest w stosunku Słowackiego do fotografii, lecz do wiernego przedstawienia własnej twarzy? Może Słowacki fascynował się odtworzeniem rzeczywistości na dagerotypach (jak ks. Marek z Beniowskiego), ale niekoniecznie chciał widzieć na nich siebie? Wiemy dobrze o tym, że przywiązywał wagę do swojego wyglądu. Interesował się swoimi portretami. Miało to szczególne znaczenie dla relacji z matką, z którą latami się nie widział. Wiele miejsca w listach kierowanych do niej przeznaczaczał na dokładne "wystawienie" siebie. To było dla niego bardzo ważne.

W liście do matki z 10 listopada 1841 roku (dwa i pół roku po wynalezieniu fotografii), pisanym z Paryża, Słowacki zapowiada przesłanie nowych "dzieci" (w taki zakamuflowany sposób mówił o swoich dziełach), w tym "Beniowskiego", i mimochodem dodaje:

Jedno z nich ["dzieci"] zawiezie Ci i mój portret; nie jest to taki, jakiego bym chciał, albowiem coś ma w wyrazie srogiego i oczu moich wyraz niedobrze w nim oddany; jako robota na stali jest jednak bardzo piękny. Tu wszyscy mówią, że nadzwyczaj podobny, i wielką sławę robi rysownikowi - ale ja ci pod sekretem powiem, że niewart jej, a mnie samemu żal, że takie dzieło zostało tak trwale wyrobione. Inaczej się rzecz ma z medalionem brązowym; patrząc na niego, będziesz na mnie patrzała i czuć [będziesz] to, co ja czuję myśląc o smutnych i świetnych losach... Brąz ten już opisany był, a co najlepsza, z medalionu tego możesz kazać, ile chcesz, gipsowych porobić... bo to nie jest rzecz trudna i Saunders dopomoże.

Cdn.

niedziela, 18 września 2011

Las, wysokopienny las, wycinka

Dobrze, że przy końcu Wycinki pojawia się refleksja - jakże prawdziwa:

By wyratować się z opresji, jak sądzę, potrafimy być tak zakłamani jak ci, którym to zakłamanie nieustannie zarzucamy i z powodu tego zakłamania mieszamy ich wciąż z błotem, taka jest prawda; w ogóle nie jesteśmy ani trochę lepsi od tych, którzy ciągle wydają się nam nieznośni, wstrętni, odstręczający, z którymi chcemy mieć jak najmniej do czynienia, podczas gdy przecież, bądźmy szczerzy, mamy nieustannie z nimi do czynienia i jesteśmy tacy sami jak oni. Zarzucamy tym ludziom wszelkie możliwe nieznośności i obrzydliwości, a sami nie jesteśmy ani trochę mniej nieznośni i obrzydliwi, a może nawet jesteśmy bardziej nieznośni i obrzydliwi niż oni, pomyślałem. (T. Bernhard, Wycinka. Ekscytacja, przeł. M. Muskała, Warszawa 2011, s.185-186)

Pozbawiony kontekstu fragment prozy może zdawać się jedynie eksplikacją obiegowej mądrości: najbardziej nas uwierają u innych wady, które sami posiadamy. Tymczasem jest on istotny ze względu na opowiadającego, na nasz odbiór i ocenę jego osoby. Karty Wycinki od samego początku wypełnia pełen niechęci, mało - obrzydzenia, mało - nienawiści i pogardy monolog. Jego ostrze skierowane jest głównie przeciwko małżeństwu Ausbergerów, lecz w istocie dotyka różnych "aktorów" (także dosłownie) wiedeńskiego środowiska artystycznego. Topiąc wszystkich przybyłych na przyjęcie w oceanie własnej wzgardy, narrator ustanawia się poza ich obrębem. Jego osobność podkreśla miejsce, z którego prowadzi pełne jadu obserwacje i snuje przemyślenia - głęboki, uszaty fotel ukryty w mroku przedpokoju. Im bardziej wchodzimy w tok jego narracji, nabieramy przekonania, że za celnymi, satyrycznymi analizami i wysublimowanymi wyzwiskami kryje się megaloman na skalę dotąd niespotykaną. Pojawiają się wprawdzie pęknięcia, w których narrator mówi o bliskich relacjach z gospodarzami i niektórymi gośćmi, lecz należą one do epoki młodości, oddalonej o dekady, i również spostponowanej . Nie zmieniają one narastającego wrażenia o arystokratyczności mówiącego (piszącego, rozmyślającego...), który arystokratyczne pozy wiedeńskich mieszczan też zdąży obśmiać.

Koniec artystycznej kolacji to momnet, w którym aktor przestaje być aktorem, a pisarz zdaje sobie (i nam) sprawę ze swojej przynależności do świata, którym tak pogardza. W istocie, artysta siedzący w fotelu pogardza samym sobą, nienawidzi samego siebie. Jest tak samo sztuczny i nie na miejscu jak inni. Opisanie tego, co się dostrzegło, w czymś się po uszy siedzi, stanowi sposób na wyrwanie się z owego zaklętego kręgu snobistycznych póz i pustych, rytualnych rozmów. Bernhard analizując innych, pisał o sobie. Kończące prozę odi et amo, w duchu wyznane wobec ludzi ze środowiska i całego Wiednia, skierowane jest także do siebie samego.

Ów rozdźwięk, a raczej - rozziew w emocjonalnym stosunku podmiotu do własnej egzystencji, rzutuje na jego wartościowanie w wymiarze społecznym czy, nie wiem jak to określić, eschatologicznym? Rzecz rozbija się o sens życia i pisania. O życie pisaniem i pisanie życiem. Narrator Wycinki to podmiot pogrążony w kryzysie, który w owym kryzysowym pogrążeniu znajduje temat i paliwo twórcze.

To może zdawać się postmodernistyczne, lecz chyba takie nie jest, przynajmniej - nie da się przez ten niezmiennie niejasny termin wytłumaczyć. Gdzieś w tle pełnego frustracji monologu kryje się pytanie o sztukę i artystę, o ich prawdziwą wartość we współczesnym systemie społecznym. Czym jest przyjmowanie państwowych nagród i odznaczeń? Czy świadectwem sukcesu, czy raczej upadku? Zdradą prawdziwych ideałów młodości czy poważną, profesjonalną postawą wobec sztuki, cechującą klasyków? I cóż to ma wszystko wspólnego z prawdziwą sztuką? (odsyłam do Bernharda na stronach od 148 do 153) Pytanie o artystę, o jego relacje ze społeczeństwem i państwem, bardziej nawiązywałoby do tradycji modernistycznych, jeśli nie do późnoromantycznych.

Proza Bernharda to kunsztowne grzebanie się we własnych bebechach. To pielęgnowanie piórem własnej neurozy, to wlewanie do kałamarza osobistych nerwic. Jej oddziaływanie na współczesne pisarstwo niemieckojęzyczne wydaje mi się znaczące, kiedy myślę o późniejszych autorach, chociażby o Wolfgangu Helbigu. Potwierdzenie wpływu można znaleźć na kartach literatury wyrażone literalnie. W Anatolinie, kolejnej powieści z cyklu: poszukiwanie utraconego, Hans-Ulrich Treichel w charakterystycznym dla siebie stylu składa jasny hołd autorowi Wycinki:

Na pytanie o literackie wzorce można zawsze wymienić Goethego. Kto wymieni nazwisko: "Goethe", nie popełni błędu. Trafność takiej odpowiedzi zalatuje ironią. Tej ironii nie zaciera drugie wymienione przez nas ewentualnie nazwisko, a mianowicie: "Schiller". Kto wymienia Goethego i Schillera, ten daje wyraźnie do zrozumienia, że nie chce odpowiedzieć na pytanie o swoich mistrzów. Co jest zachowaniem bardzo nieuprzejmym. A więc posługując się Goethem i Schillerem, można zachować się nieuprzejmie. 
Postąpilibyśmy uprzejmie, wymieniając autora żyjącego albo przynajmniej reprezentującego literaturę powojenną. Pierwszy przychodzi mi na myśl Thomas Bernhard. Który z pisarzy mojego albo młodszego pokolenia nie uważa czy też nie uważał Barharda za swego mistrza? Nazwisko Bernharda nasuwa się samo, tak że nie potrzeba go nawet wymieniać. Ten, kto nie ma ochoty powoływać się na Bernharda, chociaż uważa go za swego mistrza, lepiej uczyni, wymieniając jego nazwisko, niż je przemilczając. Kto odpowie: Bernhard, da tym samym dowód, ze bez żadnych oporów przyznaje się do swego mistrza. Kto zaś nazwiska Bernharda nie wymieni, dowiedzie, że ma z powoływaniem się na niego jakieś opory. (H.-U. Treichel, Anatolin, przeł. E. Bielicka, Warszawa 2009, s. 43-44)

Bernhard był też "nauczycielem w dziedzinie prozy" dla Hermanna Burgera, jak przypomina Jacek St. Buras w posłowiu do jednej z wielu swoich znakomitych translacji (H. Burger, Diabelli i inne pisma do dyrekcji, przeł. J. St. Buras, Gdańsk 2006). Wpływ mógł także wykraczać poza literaturę, co przyprawia o dreszcze:

Dwa tygodnie przed śmiercią Burgera zmarł w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach austriacki dramatopisarz i prozaik Thomas Bernhard. Mówiło się nawet o samobójstwie. Niewykluczone, że śmierć Bernharda (...) miała wpływ na dramatyczną decyzję autora Schilten.

Samobójstwa niemłodych już pisarzy, balansujących między życiem a literaturą, co zawsze tworzy szczelinę dla szaleństwa. Bardzo spóźniony romantyzm. Dopiero późną nocą nadchodzi moment prawdy, aktor wypada z roli. Las, wysokopienny las, wycinka.

niedziela, 3 lipca 2011

Książki przygodne

Przyczyną i problemem antysemityzmu jest antysemityzm. U jego źródeł stoi wiara chrześcijańska, ze swym kompleksem wobec historii i tradycji judaizmu, z idącą przez wieki, dziedziczoną niewiedzą na temat religii żydowskiej, ignorancją tak charakterystyczną dla świeżych zdobywców, którzy nie oglądają się na przeszłość, bo przecież wygrana oznacza, że „my wiemy najlepiej”. Żyd, ze swoją wiernością i tajemnicą pozostawał aroganckim (w przekonaniu walecznych chrześcijan) wyzwaniem, żywiołem nie dającym się podporządkować i, tym samym, kwestionującym wyłączną, zbawczą moc wiary w Chrystusa. Jeśli nie możesz kogoś lub czegoś podporządkować, a masz silny imperatyw władzy, wtedy zamykasz obcy element w getcie obcości właśnie, naznaczasz i czynisz z niego wroga.
Te źródła Holocaustu, będącego erupcją wulkanu antysemityzmu, a nie odosobnionym skandalem historii, wskazuje Henryk Grynberg. Jego „Prawda nieartystyczna” (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2002) przykuła moją uwagę szlachetnym, estetycznym i starannym wydaniem, a także zawartością, na którą składają się eseje poświęcone – jeśli można generalizować – Holocaustowi, antysemityzmowi, kulturze i religii żydowskiej, literaturze i jej powinnościom, problemom po II  wojnie światowej. Nie będę poszczególnie wyróżniał poszczególnych tekstów, mają one zróżnicowany charakter, choć wszystkie łączy je temperament pisarza, przekładający się na wysoką temperaturę słów. Grynberg nie jest wyciszony, lecz walczący i nie jest to żaden zarzut, zarówno z perspektywy tego o czym pisze i jak pisze. Parę lat temu, w czasie oficjalnych obchodów rocznic związanych z II wojną światową, odbywających się w jednym z miejsc eksterminacji Żydów, jedna z żydowskich ofiar przerwała je krzykiem, który po dekadach od czasu zbrodni zabrzmiał nie mniej mocno, a może tym bardziej mocno niż tuż po wojnie: „Dlaczego oni to zrobili?” Popsuło to gładki charakter uroczystości, ale błędem była właśnie owa gładkość „obchodzenia” (rocznic) Holocaustu, na którą nie zgadza się Grynberg – z ogniem krzyku nad prochami tych, którzy jako jedyni płacili niewyobrażalnym cierpieniem i życiem za to, że urodzili się jako członkowie jednego z europejskich narodów.
Tu nie chodzi o litość, która jest parawanem pogardy, ani o empatię, która przemienia się zawsze w filantropijny rytuał. Celem jest zrozumienie, czym naprawdę jest Holocaust. Jest, nie był. On ciągle jest, bo nie można, nie należy zapomnieć koszmaru pożaru nienawiści, który objął całą Europę. Bez tego nie zrozumiemy ani dzisiejszego Izraela, ani np. Polski czy Niemiec.
Profesor Michael Wolffsohn, niemiecki historyk żydowskiego pochodzenia, w wywiadzie z Pawłem Smoleńskim („Nadciąga krwawa europejska wojna” Gazeta Wyborcza, 22-23 czerwca 2011) mówi w kontekście europejskich doświadczeń XX wieku: „Wszyscy wyciągnęli z niej [historii] różne lekcje. Żydzi postanowili, że już nigdy więcej nie będą ofiarami; powstał nawet nowy naród, Izraelczycy, zdolny do samoobrony. Europejczycy, a przede wszystkim Niemcy, postanowili, że już nigdy nie będą oprawcami, co znaczy, że nie użyją siły przeciwko komukolwiek, kto myśli bądź zachowuje się inaczej”. Kompleks ofiar i oprawców pozostaje zawsze kompleksem, który utrudnia ocenę rzeczywistości. Grynberg broni prawa Izraela do forsownej obrony, lecz gdzie przebiega granica między obroną a opresją na Bliskim Wschodzie? Pacyfizm współczesnych Niemiec nie może być apatią, którą wykorzystają współczesne hitlery.  
Grynberg wskazuje na genezę Holocaustu, którą jest europejski religijny i pseudonaukowy antysemityzm, a jednocześnie zaznacza jego ekskluzywność, jako aktu skierowanego tylko i wyłącznie przeciwko Żydom. Ustawianie w jednym szeregu ofiar żydowskich i innych narodów jest w jego opinii nie tyle zachwianiem proporcji czy niesprawiedliwością, ile zakamuflowanym kłamstwem.  
Lecz jednocześnie Grynberg zgadza się, że każda śmierć jest jednostkową tragedią, a epatowanie liczbami statystyki (sześć milionów, dziesięć milionów śmiertelnych ofiar etc.) uniewrażliwia nas egzystencjalnie tragiczny wymiar Holocaustu. To, prawda, że tylko Żydzi płacili najwyższą cenę za samą przynależność do narodu. Lecz mors omnia equiat, stety albo niestety. Śmierci, utraty bliskich są nieporównywalne i podobne zarazem. Dla każdego cierpienie osobiste jest najbardziej bolesne. Nie wyleczy go nawet świadomość przynależności do narodu oprawców, uległych chorej ideologii politycznej.
To ostatnie zdanie odnosi się do literatury niemieckiej po II wojnie światowej. Staram się mieć jako taką styczność ze współczesną prozą niemiecką. Nic systematycznego, lecz kilkanaście lektur skłania mnie do kilku wniosków ogólnej natury.  Jest kilka tematów, niczym nie zabliźniających się ran. Wypędzenia, podział państwa (i narodu?) niemieckiego, współpraca z reżimem (po wschodniej i zachodniej – tak! – stronie), zjednoczenie polityczne w latach 90-tych minionego stulecia, sztuczne zszywanie dwóch organizmów z poczuciem krzywdy wschodnich Niemców, którym odebrano tożsamość, co skutkuje eastalgią.
Po esejach Henryka Grynberga przeczytałem osnutą na autobiografii minipowieść Hansa-Ulricha Treichela, „Utracony”, wydaną przez Czytelnika 12 lat temu. Wcześniej znałem tego pisarza z „Akordu Tristana”, prześmiewczej narracji o wielkim kompozytorze i jego niewydarzonym asystencie. Groteskowość tej prozy wzbudzała we mnie salwy śmiechu, choć za humorem kryła się satyra na system tworzący puste od wewnątrz bożyszcza. W „Utraconym” nielekki temat – znaczenie utraconego w czasie ucieczki przed Rosjanami dziecka dla obojga rodziców i drugiego dziecka – potraktowany został w podobny sposób. Groteskę usprawiedliwia nieco przyjęcie perspektywy małego chłopca, ale czy rzeczywiście dla świetnego stylu Treichela potrzebne jest jakiekolwiek usprawiedliwienie? W czasie lektury przychodził mi na myśl „Mikołajek” Sempe i Goscinnego, tyle, że narracja dotyka tu ciężkiej traumy, a nie idyllicznych problemów dzieciństwa.
Bohaterem nie jest wcale Arnold, zagubiony brat opowiadającego chłopca, ani tym bardziej on sam, lecz matka. Zza groteskowej narracji wyłania się jej pełna cierpienia historia. Pospieszne oddanie dziecka obcej kobiecie w strachu przed rozstrzelaniem, gwałt dokonany w obecności męża przez rosyjskich żołnierzy, niemożność pogodzenia się z utratą pierworodnego, skutkująca depresją i atrofią (a raczej – patologią) uczuć w stosunku do młodszego syna. Porażka w starciu z prawno-medycznym systemem, skutecznie uniemożliwiającym stwierdzenie pokrewieństwa (ten wątek powieści miesza kafkowski klimat biurokracji z rzeczywistością gabinetów jakże pokrewną eugenice, będącej naukowym uzasadnieniem zbrodniczej ideologii).
Zestawiając dwie lektury (współczesna komparatystyka pozwala porównywać wszystko ze wszystkim), nie dążę do relatywizacji żydowskiego Holocaustu, której tak przeciwstawia się Grynberg. Chodzi mi o matki, matki żydowskie i niemieckie, polskie i rosyjskie. Jest jedna wspólnota ofiar, niezależnie od narodu, to ofiara z miłości macierzyńskiej. Hitleryzm i stalinizm dążył do tego, by silne uczucie, wiążące matkę z dzieckiem, pozwalające przeciwstawić się największemu tyranowi (zobaczmy, jak to grało w polskim romantyzmie: pani Rolison w „Dziadach” cz. 3 czy anonimowa kobieta, swoim ciałem zasłaniająca dziecko przed furią księcia Konstantego w „Kordianie” w czasie sceny koronacji) zniwelować, podporządkować ideologii, a na końcu, w przypadku faszyzmu: rodzicielstwo podporządkować technologii tworzenia wyidealizowanej rasy. Trzeba odebrać dzieci matkom, by móc je wysłać na front. Polityka militarna ojców wymagała, by matki były po jej stronie (przymusowa internalizacja ideologii narodowej przez kobiety), a jeśli to się nie udawało, należało osłabić ich wpływ.
Cena dla wszystkich taka sama. Utrata dziecka jest zawsze tragedią, której nic nie będzie w stanie nigdy wytłumaczyć. Kiedy oglądałem film „Drezno”, fabularyzowaną opowieść o zniszczeniu miasta przez Anglików, ani razu nie straciłem świadomości, że opresja spotykała tych, którzy uczestniczyli czynnie lub przez zaniechanie w przemyśle śmierci. Poza jednym momentem, dla mnie apokaliptycznym – kiedy zagubiona w bombardowaniu, oszalała matka prowadzi płonący wózek. Śmierć dziecka, cierpienie matki są ośrodkiem, w którym zbiegają się tragedie wszystkich narodów.
Kolejna lektura i zmiana klimatu. Dwa dni temu dostałem pocztą zamówioną książkę – „O sztuce oraz sposobach usidlenia kierownika działu w celu upomnienia się o podwyżkę” Georgesa Pereca. Polecił mi ją kolega, którego peregrynacje lekturowe i gust literacki bardzo szanuję. Zresztą, do Pereca nie trzeba mnie zachęcać. Znam go choćby z pierwszego spotkania na łamach „Literatury na Świecie” z 1995 roku, kiedy to pod koniec tamtego roku ukazał się numer w całości mu poświęcony. Eksperymenty literackie minionego wieku nie straciły na świeżości. Szlachetnie wydana książeczka (WAB, Warszawa 2011) stanowi komiczny, ale i męczący zapis zabiegów o „usidlenie kierownika działu”, będący w istocie przepisaniem schematu, o którym autor „Życia. Instrukcji obsługi” dowiedział się od Jacques’a Perriaud. Zabawa w pisanie, a ile w tym prawdy – spróbujcie skutecznie zawnioskować o podwyżkę w swojej firmie. Uważajcie na rybie ości i nieświeże jajka, dbajcie również o dobry humor pani z sekretariatu, a przede wszystkim – przeczytajcie Pereca.
Przede mną rzecz nie literacka, lecz naukowa. „Klątwa. Rzecz o ludowej magii słowa” Anny Engelking. Nie zdążyłem kupić pierwszego wydania w serii monografii Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, mam drugie (2010), poprawione, za które odpowiada Oficyna Naukowa z Warszawy. Fascynująca lektura. Nie ma granic między słowem a rzeczą – wszakże mówiąc, orzekamy. Literatura nie jest fikcją, jest rzeczywistością.

wtorek, 28 czerwca 2011

Zniewolony jubileuszem (lecz tylko trochę)

Za dwa dni okrągły jubileusz - stulecie narodzin Czesława Miłosza. Sejm RP ustanowił już wcześniej, że rok 2011 będzie rokiem Poety. Nie brakuje wystaw, fet, konferencji, publikacji, festiwali, odczytów, programów telewizyjnych. Wybrzydzanie, że to wszystko tworzy zgiełk, w którym zanika poetyckie Słowo (ciche, ale pełne siły), byłoby nie na miejscu. Mimo wszystko należy się cieszyć, że pisarz może być ciągle bohaterem mediów, przedmiotem zainteresowania szerszego grona niż koledzy po piórze i krytycy literaccy. Byleby tylko zaskutkowało to wzięciem do ręki tomiku i spokojną lekturą. Czesław Miłosz nie potrzebuje pomników, jego monumentem jest bogata twórczość. Lektura jest właściwem hołdem.

Czesław Miłosz napisał wiele w różnych czasach. Na studiach, w trakcie kursu historii literatury, gdzie jego nazwisko przewijało się przez kilka epok literackich aż do współczesności, nieprzystojnie dworowaliśmy sobie, że tak naprawdę autor "Trzech zim" debiutował już w czasach psalmisty ( nota bene był autorem przekładu Księgi Psalmów). Proszę zrozumieć, dla ludzi urodzonych u progu lat 80-tych XX w. nie było wielkiej różnicy między katastrofizmem lat 30-tych tegoż wieku a np. epoką rozpaczy oświeconych z początku XIX w. Inne miejsca na linii czasu, lecz emocjonalny dystans taki sam.

Mimo krotochwil związanych z długim życiem twórczym (co było tak naprawdę przedmiotem podziwu), Miłosza się czytało, a już szczególnie był w modzie, jak pamiętam "Piesek przydrożny". Ja długo pozostawałem nieprzekonany do jego poezji (bardziej do eseistycznej prozy), ale z czasem, jak mi się zdaje, dojrzałem. Dojrzałem i doceniłem Miłosza, także tego wczesnego. Sam autor "Rodzinnej Europy" miał powiedzieć, że niektóre młodzieńcze wiersze chciałby (gdyby mógł) wykreślić ze swojego dorobku, a ja mam nadzieję, że nie chodzi tu o liryki, które szczególnie mocno do mnie przemówiły. W tym jeden z nich, który chciałbym tutaj przytoczyć, świętując we własnym zakresie jubileusz poety. Jest w tych strofach coś z Emila Zoli. Nędza staje się przyczyną i usprawiedliwieniem ludzkiego grzechu, a w istocie - Krzyżem, który zabija i zbawia. Lecz na tym świecie jest przede wszystkim upadkiem człowieka w obliczu innych ludzi i Boga, i mimo wołania poety, "nie ma litości" nad nędzarzami. Liryk jest pytaniem o obecność Boga na ziemi jako istancji metafizycznej i etycznej w obliczu materialnej, a tym samym duchowej (stąd Zola) degeneracji człowieka. Jak mówić o zbawieniu duszy, kiedy życiowym zbawieniem, wprost epifanią, jest pełny żołądek?
Na znakomity liryk Miłosz przełożył doświadczenie obserwacji życia polskich emigrantów w Paryżu, opisane w "Rodzinnej Europie":

"(...) Paryż był dla mnie podminowany przez Levalois-Peret, gdzie mieścił się dom noclegowy, czy słuszniej byłoby powiedzieć, obóz polskich bezrobotnych. Ulice, którymi się do niego szło, były jałowym piekłem przemysłowej cywilizacji, miejscem pobytu dla dusz rodzących się dla upodlenia i ginących w upodleniu. Sama myśl o nieśmiertelności była tutaj zniewagą (podkr. moje). W obozie (wysokie ogrodzenie, wąska furtka jak drzwi pancernego pociągu) jeden z moich kolegów pracował jako kierownik i kancelista w jednej osobie, zarabiając tym nędzne grosze. Rzeczywistym jednak władcą był krępy eks-sierżant Legii Cudzoziemskiej, dobrze zaprawiony w parowaniu ciosów noża i obalaniu pięścią niesurbodynowanych. Lokatorów wyrzucano rano za bramą. Mieli przed sobą długi dzień pustki. Wypełniali go grzebiąc w śmietnikach, żebrząc, kradnąc, dostając czasem parę franków za pomoc przy noszeniu ciężarów. Tak czy inaczej zdobywali pieniądze na wino, rzecz niezbędną przy pustym żołądku i beznadziei. Wieczorem wracali pijani i wtedy, w awanturach, jakie wynikały, sierżant Legii Cudzoziemskiej składał dowody swojej sprawności."

Zanim przyjdzie nam tworzyć dla kogoś getto, sprawdźmy, czy nie budujemy go dla nas.



PIEŚŃ LEVALLOIS

Baraki dla bezrobotnych
w Levallois-Perret, 1937

Boże, miej litość nad Levallois,
Wejrzyj pod dymem zatrute kasztany,
Daj chwilę szczęścia słabym i pijanym,
Dłoń twoja mocna w opiece ich ma.

Przez cały dzień kradli, złorzeczyli,
Teraz na pryczach rany swoje liżą,
I kiedy noc zawisła na Paryżu,
Oni twarz w dłoniach zbójeckich ukryli:
Boże, miej litość nad Levallois.

Oni za twoim przykazaniem szli,
Zbierali zboże, węgiel w ziemi darli
I nieraz w bratniej obmyli się krwi
Szepcąc imiona Jezusa i Marii.

W knajpach ich bełkot nieprzytomny rósł,
A to ich pieśń ku twojej była chwale,
We wnętrzach ziemi, na otchłaniach mórz,
W pyle ginęli, mrozie i upale.

To oni ciebie nad sobą dźwignęli,
Ich ręka twoją wyrzeźbiła twarz.
Więc na kapłanów wiernych wejrzeć racz,
Daj im uciechy jadła i pościeli.

Znamiona grzechu i choroby zdejm,
Swobodnych wprowadź w podwoje Sodomy,
Wieńcami kwiatów niech ozdobią domy,
Niech żyć umieją i umierać lżej.

Ciemność. Milczenie. Most daleki gra.
Wiatr w Kainowych drzewach dmie strumieniem.
Nad pustką ludzi, nad ludzkim plemieniem,
Nie ma litości nad Levallois.