W czwartek, 1 grudnia 2011 roku, zmarła Christa Wolf, niemiecka, a ściślej – wschodnioniemiecka pisarka. W jej biografii i dziele ów podział zaznaczył się tragicznie i nie szczędził cierpień, na wzór starożytnego fatum.
Znam tylko jej jedną powieść. Po informacji o śmierci sięgnąłem po nią ponownie. Podejrzewam, że nawet gdybym mógł uczynić wybór, i tak ostatecznie wybrałbym „Aż do trzewi”. Perspektywa narracyjna to szpitalne łóżko z odhumanizowaną aparaturą i indywidualizującym się personelem, w którym spoczywa kobieta balansująca na granicy życia i śmierci, rzeczywistości i marzenia, teraźniejszości i pamięci, poezji Goethego i nieustającej przemocy swojego kraju.
To proza rozrachunkowa. Bezwolność powalonej chorobą jednostki daje jej poczucie pewnej eksterytorialności, coś na wzór uszatego fotela w przedpokoju z „Wycinki” Bernharda. Z niej może, wędrując w czasie i przestrzeni, przyglądać się życiowym wyborom – swoim i przyjaciół, analizować historię – tę wielką, jak i prywatną. W ten sposób „Aż do trzewi” przynależy do dużej grupy współczesnych, niemieckich utworów literackich, których punktem centralnym i fundamentem jest pamięć.
Tytułowe „trzewia” należy rozumieć wieloznacznie. Do trzewi pacjentka poznaje, wraz z lekarzami, swoje ciało. Dociera także do trzewi własnej pamięci i/lub świadomości. Lecz na tym nie koniec. We snach (w których towarzyszy jej urodziwa i sympatyczna młoda pielęgniarka, o znaczącym imieniu Kora; obie kobiety w szpitalu łączą coraz bliższe więzy emocjonalne) dociera do wnętrzności podzielonego i dzielącego Berlina, mitycznego wiecznego miasta. Do piwnic kryjących mur podziału i podział na ludzi i podludzi. Do piwnic kryjących wojenne trupy rodzin i skrzynki podsłuchów. Wspomnienie kamienicy z czasów dzieciństwa generuje tragiczny, powracający wątek osnuty wokół postaci ciotki Lisbeth, która „pośród tych czasów [lata 30-te XX w.] kochała żydowskiego lekarza i miała z nim dziecko”.
Kiedy narratorka płacze, nie roni łez nad swoim losem, lecz nad cierpieniem, któremu, jak pisze, wychodzi naprzeciw, kiedy sama cierpi. Po powszechnie zadanym i zadawanym bólu, w imię ideologii, narodu i militarnego zwycięstwa, „nic nie może się dobrze ułożyć”. Trauma i pamięć o niej jest nieusuwalna, choć oficjalnie skrywana. Przeznaczeniem pisarza nie jest jej neutralizacja, lecz odważne schodzenie w głąb, ku jej istocie. Z takim między innymi przesłaniem zostawiła nas 82 letnia pisarka:
Nawiasem mówiąc, powiadam, jestem zdania, że labirynt w moim mózgu odpowiada labiryntowi naszego systemu piwnic. Ty patrzysz przerażony. Nie, mówię. Ja nie fantazjuję. Ja tylko wciąż przemierzam te podziemne korytarze, wiesz. Ty pytasz: Musi tak być? Ja mówię: tak, uważam, że musi[1].
[1] Ch. Wolf, Aż do trzewi, przeł. S. Bałut, Warszawa 2006, s. 95.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz