wtorek, 28 czerwca 2011

Zniewolony jubileuszem (lecz tylko trochę)

Za dwa dni okrągły jubileusz - stulecie narodzin Czesława Miłosza. Sejm RP ustanowił już wcześniej, że rok 2011 będzie rokiem Poety. Nie brakuje wystaw, fet, konferencji, publikacji, festiwali, odczytów, programów telewizyjnych. Wybrzydzanie, że to wszystko tworzy zgiełk, w którym zanika poetyckie Słowo (ciche, ale pełne siły), byłoby nie na miejscu. Mimo wszystko należy się cieszyć, że pisarz może być ciągle bohaterem mediów, przedmiotem zainteresowania szerszego grona niż koledzy po piórze i krytycy literaccy. Byleby tylko zaskutkowało to wzięciem do ręki tomiku i spokojną lekturą. Czesław Miłosz nie potrzebuje pomników, jego monumentem jest bogata twórczość. Lektura jest właściwem hołdem.

Czesław Miłosz napisał wiele w różnych czasach. Na studiach, w trakcie kursu historii literatury, gdzie jego nazwisko przewijało się przez kilka epok literackich aż do współczesności, nieprzystojnie dworowaliśmy sobie, że tak naprawdę autor "Trzech zim" debiutował już w czasach psalmisty ( nota bene był autorem przekładu Księgi Psalmów). Proszę zrozumieć, dla ludzi urodzonych u progu lat 80-tych XX w. nie było wielkiej różnicy między katastrofizmem lat 30-tych tegoż wieku a np. epoką rozpaczy oświeconych z początku XIX w. Inne miejsca na linii czasu, lecz emocjonalny dystans taki sam.

Mimo krotochwil związanych z długim życiem twórczym (co było tak naprawdę przedmiotem podziwu), Miłosza się czytało, a już szczególnie był w modzie, jak pamiętam "Piesek przydrożny". Ja długo pozostawałem nieprzekonany do jego poezji (bardziej do eseistycznej prozy), ale z czasem, jak mi się zdaje, dojrzałem. Dojrzałem i doceniłem Miłosza, także tego wczesnego. Sam autor "Rodzinnej Europy" miał powiedzieć, że niektóre młodzieńcze wiersze chciałby (gdyby mógł) wykreślić ze swojego dorobku, a ja mam nadzieję, że nie chodzi tu o liryki, które szczególnie mocno do mnie przemówiły. W tym jeden z nich, który chciałbym tutaj przytoczyć, świętując we własnym zakresie jubileusz poety. Jest w tych strofach coś z Emila Zoli. Nędza staje się przyczyną i usprawiedliwieniem ludzkiego grzechu, a w istocie - Krzyżem, który zabija i zbawia. Lecz na tym świecie jest przede wszystkim upadkiem człowieka w obliczu innych ludzi i Boga, i mimo wołania poety, "nie ma litości" nad nędzarzami. Liryk jest pytaniem o obecność Boga na ziemi jako istancji metafizycznej i etycznej w obliczu materialnej, a tym samym duchowej (stąd Zola) degeneracji człowieka. Jak mówić o zbawieniu duszy, kiedy życiowym zbawieniem, wprost epifanią, jest pełny żołądek?
Na znakomity liryk Miłosz przełożył doświadczenie obserwacji życia polskich emigrantów w Paryżu, opisane w "Rodzinnej Europie":

"(...) Paryż był dla mnie podminowany przez Levalois-Peret, gdzie mieścił się dom noclegowy, czy słuszniej byłoby powiedzieć, obóz polskich bezrobotnych. Ulice, którymi się do niego szło, były jałowym piekłem przemysłowej cywilizacji, miejscem pobytu dla dusz rodzących się dla upodlenia i ginących w upodleniu. Sama myśl o nieśmiertelności była tutaj zniewagą (podkr. moje). W obozie (wysokie ogrodzenie, wąska furtka jak drzwi pancernego pociągu) jeden z moich kolegów pracował jako kierownik i kancelista w jednej osobie, zarabiając tym nędzne grosze. Rzeczywistym jednak władcą był krępy eks-sierżant Legii Cudzoziemskiej, dobrze zaprawiony w parowaniu ciosów noża i obalaniu pięścią niesurbodynowanych. Lokatorów wyrzucano rano za bramą. Mieli przed sobą długi dzień pustki. Wypełniali go grzebiąc w śmietnikach, żebrząc, kradnąc, dostając czasem parę franków za pomoc przy noszeniu ciężarów. Tak czy inaczej zdobywali pieniądze na wino, rzecz niezbędną przy pustym żołądku i beznadziei. Wieczorem wracali pijani i wtedy, w awanturach, jakie wynikały, sierżant Legii Cudzoziemskiej składał dowody swojej sprawności."

Zanim przyjdzie nam tworzyć dla kogoś getto, sprawdźmy, czy nie budujemy go dla nas.



PIEŚŃ LEVALLOIS

Baraki dla bezrobotnych
w Levallois-Perret, 1937

Boże, miej litość nad Levallois,
Wejrzyj pod dymem zatrute kasztany,
Daj chwilę szczęścia słabym i pijanym,
Dłoń twoja mocna w opiece ich ma.

Przez cały dzień kradli, złorzeczyli,
Teraz na pryczach rany swoje liżą,
I kiedy noc zawisła na Paryżu,
Oni twarz w dłoniach zbójeckich ukryli:
Boże, miej litość nad Levallois.

Oni za twoim przykazaniem szli,
Zbierali zboże, węgiel w ziemi darli
I nieraz w bratniej obmyli się krwi
Szepcąc imiona Jezusa i Marii.

W knajpach ich bełkot nieprzytomny rósł,
A to ich pieśń ku twojej była chwale,
We wnętrzach ziemi, na otchłaniach mórz,
W pyle ginęli, mrozie i upale.

To oni ciebie nad sobą dźwignęli,
Ich ręka twoją wyrzeźbiła twarz.
Więc na kapłanów wiernych wejrzeć racz,
Daj im uciechy jadła i pościeli.

Znamiona grzechu i choroby zdejm,
Swobodnych wprowadź w podwoje Sodomy,
Wieńcami kwiatów niech ozdobią domy,
Niech żyć umieją i umierać lżej.

Ciemność. Milczenie. Most daleki gra.
Wiatr w Kainowych drzewach dmie strumieniem.
Nad pustką ludzi, nad ludzkim plemieniem,
Nie ma litości nad Levallois.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz