czwartek, 9 czerwca 2011

Fotografia Juliusza Słowackiego cz. 1

Jak wyglądał Juliusz Słowacki? Nie chodzi mi o to, jak się ubierał ani jak zachowywał. Zarówno on sam, jak i współcześni, a później badacze poświęcili temu wystarczająco dużo uwagi. Norwid w „Czarnych kwiatach”, Maria Wodzińska we wspomnieniach. Pamiętam też świetny tekst Ryszarda Przybylskiego, który pisał o dandysowskim stylu autora „Kordiana”. Nie o to mi jednak chodzi.

Pytam się o twarz, o sylwetkę, o to, jak wyglądał naprawdę, a nie w interpretacji własnej i innych. Portret literacki czy malarski zawsze będzie interpretacją. Doświadczamy czyjegoś wizerunku za pośrednictwem obrazu, na który składa się talent, spostrzegawczość, technika portrecisty, moda i estetyka, której autor ulegał. Nie znamy twarzy Słowackiego, znamy tylko jej cechy: duże oczy, wysokie czoło, zaznaczony nos, delikatny wąsik, wąskie usta. Pulsująca skroń. Tak widzieli go jemu wspólcześni. To zbyt mało, by zyskać pewność, jak rzeczywiście syn Salomei wyglądał. Dobrym przykładem tego mętliku w sferze fizjonomii poety jest okładka rocznicowej publikacji Instytutu Sztuki Polskiej Akademii Nauk z roku 2009, pod tytułem "O Słowackim. Umysły ludzi różne". Spogląda z niej w różnych kierunkach 14 Juliuszów - każdy ma wymienione wyżej cechy, a każdy różny. 

A znamy twarze innych poetów tamtego czasu? Wbrew pozorom, tak. Wiemy jak wyglądał dojrzały Adam Mickiewicz i Zygmunt Krasiński. W styczniu 1839 roku „Gazette de France” podała wiadomość o odkryciu Louisa Jacques’a Mandé Daguerra, twórcy dioramy. Jego wynalazek (dotąd istnieją wątpliwości, czy naprawdę tylko jego czy także Josepha Nicéphora Niepce’a i czy Daguerre był jedynym – ten brak pośpiechu i świadomości znaczenia kalotypii ze strony Williama Henry’ego Talbota jest rozbrajający) pozwolił utrwalać obraz uchwycony w camera obscura. Narodziła się dagerotypia, a w zasadzie fotografia, tak dzisiaj wszechobecna, że aż przezroczysta.

Wtedy była rewolucją. Robiła błyskawiczną karierę. Czternaście lat po ogłoszeniu światu odkrycia Daguerre’a polski fotograf, Jan Mieczkowski, portretuje Adama Mickiewicza z laską pielgrzyma. Ktoś szukający dziury w całym może powiedzieć (szczególnie w epoce Photoshopa), że fotografia także zakłamuje rzeczywistość, bo techniki retuszu, tak modela, jak i obrazu używane były od początku. Zgoda, Mickiewicz jest upozowany, ale gdy porównamy jego twarz z fotografii z portretami rysunkowymi czy malarskimi (mimo, że pochodzą z młodszych lat poety) dopiero widzimy, ile jest w tych ostatnich prawdziwego autora „Dziadów”, a ile – interpretacji portrecisty.

Dagerotyp był wyrazisty. Przedstawiał wiernie rzeczywistość, choć pod obiektyw podstawiano głównie modeli teatralnie zaaranżowanych. Fotografia była rzadkością, dagerotyp nie mógł być powielany. To, co odwzorowywał, musiało być przygotowane i dobrze, zgodnie z intencjami zleceniodawcy, wyglądać. Odpowiednia poza, ubiór, wyraz twarzy, sceneria. To było przedmiotem manipulacji. Reszta, jak sylwetka i rysy twarzy, jest prawdziwa. Nie mam co do tego wątpliwości.

Zygmunt Krasiński także ma portret fotograficzny. Oprócz sławnego pośmiertnego, zrobionego przez Nadara, znany jest mi jeszcze jeden, sprzed roku 1859. Zrobiony w Dreźnie, prezentuje poetę w charakterystycznej dla epoki pozie, z półprofilu. I on pozwala zweryfikować inne przedstawienia autora „Irydiona”, zrobione w czasach przedfotograficznych.

Znamy twarze Mickiewicza, Krasińskiego, także Norwida. O późniejszych pisarzach i poetach nie wspominam, bo to oczywistość. Fotografia szturmem podbiła kulturę i każdy następny wielki autor był portretowany fotograficznie. Nie znamy prawdziwej twarzy Słowackiego, nie mamy jego fotografii. Rzeczywiście, autor „Króla-Ducha” zmarł wcześniej, przed Mickiewiczem i Krasińskim. Ale syn Salomei odszedł 10 lat po wynalezieniu fotografii! Portret Adama Mickiewicza jako pielgrzyma powstał cztery lata po śmierci Słowackiego. W latach 1839 – 49 w Paryżu powstało wiele zakładów fotograficznych. Nie udało mi się na razie dotrzeć do wiarygodnych danych statystycznych, ale zakładam, że w stolicy fotografii nie mogło być gorzej niż np. w Niemczech, gdzie:

W 1839 roku dwóch mieszkańców Frankfurtu nad Menem uprawiało fotografię jako drugi zawód. Pięć lat później odnotowano w Berlinie osiemnastu zawodowych fotografów, w Hamburgu ośmiu, w Hanowerze trzech, a w Monachium dwóch. (Boris von Brauchitsch, Mała historia fotografii, s. 31)

Słowacki, w roku 1839 był u szczytu możliwości twórczych, w wirze życia. Czytał gazety, uczestniczył w życiu towarzyskim, przed nim była publikacja „Beniowskiego” i pojedynek. Nie wierzę, że nie zainteresował się nowym wynalazkiem. Dlaczego z niego nie skorzystał, skoro za nim tęsknił? Na jesieni 1834 roku relacjonuje matce wędrówkę po szwajcarskich Alpach z rodziną Wodzińskich. List zawiera wiele szczegółów, odnotowuje przebieg wycieczki i towarzyszące jej emocje. Te ostatnie wywoływała przyroda, imponująca swoim ogromem i patetyzmem. Próbę jej opisu podejmuje Słowacki i mimo, że to język jest jego sługą, a nie on - języka, odczuwa porażkę:

Jak to smutno pomyśleć, że Ty, Mamo, z tych krótkich opisów nie będziesz sobie mogła wystawić miejsc, gdzie Twój syn był - gdzie myślał o Tobie. Obrazy, które sobie Twoja imaginacja utworzy, będą może piękne, ale nie będą tymi samymi obrazami, które teraz ja widzę we wspomnieniach. Czyż ludzie nie wynajdą kiedy jakiego środka, któryby lepiej niż pismo i malarstwo wystawiał przedmioty! Dziwna i głupia myśl.

Gdzie więc zapodziała się fotografia Juliusza Słowackiego? Dlaczego nie skorzystał z wynalezionego „środka, któryby lepiej niż pismo i malarstwo wystawiał przedmioty”? Inni nie uchylili się od pokazania swojej twarzy w sposób jak najbliższy rzeczywistości, on tak. Mimo, że zależało mu na tym, by przekazać ukochanej matce aktualny obraz samego siebie. Na to pytanie szukam odpowiedzi. Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz