środa, 15 czerwca 2011

List do E.

Kochanie Moje,

pragnę skreślić do Ciebie kilka słów, by przełamać dręczącą samotność rozłączenia z Tobą listowną wymianą słów. Mam pewną myśl, której intymny charakter splata się z refleksją nad tym, co czytam.

Jest taki jeden list Słowackiego, pisany z Florencji 2 stycznia 1838 roku. Kolejny list z miasta, w którym przebywa sam od pół roku, zaś wcześniej – w nim widział się z rodziną po raz pierwszy od wyjazdu z polskich terenów. Poeta ma za sobą publikację 3. tomów poezji i dramatów, jest za nie co najmniej szanowany, choć daleko jeszcze do późniejszej sławy. List prawie jak każdy inny z tego czasu – pełen słów o miłości synowskiej i tęsknocie, raportujący o życiu i kondycji piszącego.

Po raz kolejny pada w nim słowo melancholia, która, jak pisze „jest gościem moim we wszystkie święta i rocznice”. Nie jest to jednak tylko tęsknota emigranta, któremu np. wigilia przy zagranicznym stole pachnie aromatem nieobecnej kutii i na obczyźnie wyciska łzy. Otóż, jak pisze romantyczny epistolograf, z okazji tego typu uroczystości: „ja nieszczęśliwy gawędzę i niczego się nawzajem od ludzi dopytać nie mogę, powracam zwykle zmęczony i pozbawiony moich marzeń – bo rozmowa z ludźmi jest to dla mnie pole, gdzie ja moje złote myśli, moje samotne marzenia na zdawkową rozmieniam monetę i rozsypuję. (…) Tak mię to życie znudziło…”.

Nie jest to tylko romantyczna poza, Słowacki jest już człowiekiem dojrzałym, przed 30stką, ma za sobą poważne doświadczenia artystyczne, osobiste, polityczne, podróżnicze… Ocenił już krytycznie swoje juwenilia i pisze utwory ambitniejsze. Ma za sobą lata życia na emigracji, jest w tym nawet zaradny. Jego melancholia to spleen artysty, wewnętrznego emigranta, który nawet będąc w rodzinnym mieście, wśród ludzi, których zna od lat, tak jak oni jego, nie potrafiłby odnaleźć języka porozumienia. Bytność zagranicą ma tu mniejsze znaczenie. Poliglotyczny zapał Słowackiego pozwalał mu rozmawiać po francusku, angielsku, niemiecku i włosku, czytał także w języku hiszpańskim. Nie był emigrantem skazanym na milczenie w towarzystwie. Cóż z tego! skoro „nazwajem dopytać się” o wartościową myśl nie mógł, samym będąc rozumianym powierzchownie lub niezrozumianym.

Jak rozwiązywał ten dylemat? to istotne, ponieważ myślę, że czasem Ty go czujesz – i ja także… Nie chodzi o wyniosłość nad ludźmi, lecz o potrzebę treści, sensu, zrozumienia i na tym opartego porozumienia między nami a innymi. Słowacki przenosił się z miejsca na miejsce, nic to nie dawało, wręcz przeciwnie – problem się spiętrzał. Tak jak w drugim akcie „Kordiana”. Nie rozwiązał go przez całe życie, jako twórca zmagał się ciągle z jałowością życia – był tego świadomy, dlatego, myślę, stworzył arcydzieła.

Kiedy myślisz, że nikt nie rozumie i nie wspiera Twojej sztuki, to się mylisz. Ja w nią wierzę i ją rozumiem (na tyle, ile mi potencjał intelektualny pozwala). Jedna osoba chyba na początek wystarczy? Bo czy ślizgając się po powierzchni życia światowego, można stworzyć poważne dzieła? Zrozumianym należy być później…

Słowacki, zdarzało się, nie pisał miesiącami, i to wcale nie dlatego, że robił coś innego, ważnego. Nuuudził się w salonach i towarzystwie. Nie miał pomysłu. A potem siadał i w dwa tygodnie pisał cały dramat. Musiał poczekać, aż coś w nim obudzi jak w każdym artyście, jako odtrutka na nużące światowe wydarzenia. Z twórczym przebudzeniem jest jak ze szczęściem, które musi być tylko chwilą.

Trzeba być tylko świadomym i pewnym swojej siły. Syn Salomei był w stu procentach przekonany, że ma wielki talent i poezją postawi sobie pomnik. Miał też nadzieję na ładną żonę i rumiane dzieci. Realizacja tego marzenia – to była jego słabość (Mickiewicz miał żonę i dzieci, Krasiński ożenił się z Elizą, Odyniec miał żonę, obumarło go dziecię etc). W tym samym liście pisze:
„Chciałbym się kochać, ale nie mam w kim. (…) to jest jedno z najgłówniejszych żądań mojego teraz życia.”

Każdy chciałby się kochać… czy należy być dumnym i chełpić się szczęściem, że się kogoś kocha i ma jego wzajemność? Często w takich sytuacjach myślę o sobie, o Tobie i o nas. Kiedyś uważałem, że bycie dumnym z miłosnego, szczęśliwego związku jest czymś w rodzaju wywyższania się zdrowego nad kaleką. Jest chwaleniem, co się zjadło na obiad przed bezdomnym, co niedojada. Są przecież ludzie wokół nas, którzy chcieliby się kochać, tylko nie mają w kim.

Dzisiaj tak nie myślę. Miłość dwojga ludzi jest wielkim dziełem, wymagającym wysiłku i kunsztu, dziełem, które daje wspaniałe owoce – jest nim nasz syn. Jeśli można chwalić się wspaniale napisaną sztuką, dlaczego nie można chwalić się miłością? Słowacki swoje tomiki nazywał „moje dzieci”. Różewicz napisał poezję o bolesnym rodzeniu wiersza.

Tworzyć sztukę, tworzyć miłość… napisałem ten list, bo jak „powracam zwykle zmęczony i pozbawiony moich marzeń”, to nie mam sił powiedzieć Ci ważniejszych rzeczy niż te błahe wydarzenia z dnia mijającego. Wpisałem swoją miłość do Ciebie w dyskurs epistolarny sprzed półtora wieku, bo uważam ją za największe dzieło swojego życia. A każde dzieło musi być obznajomione z tradycją, prawda?

Kocham Cię,

Twój P.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz