poniedziałek, 19 września 2011

Fotografia Juliusza Słowackiego cz. 2

Pytanie najbardziej istotne brzmi: czy za brakiem portetu fotograficznego Słowackiego kryje się przypadek czy intencja? Zaznaczam, że nie ma mowy o zaginionej fotografii Słowackiego, nie natrafiłem w pismach poety i jemu współczesnych na jakąkolwiek wzmiankę, że autor Balladyny udał się kiedykolwiek do fotografa i zrobił sobie zdjęcie, że istniało jego fotograficzne przedstawienie. Mowa jest więc o fotografii Słowackiego niezrobionej, a nie - zaginionej i do tego niezreprodukowanej. Jakie bariery stanęły na drodze, bo przecież nie finansowe?

Są ludzie, którzy twierdzą, że w ludzkim życiu nie ma przypadków, i niekoniecznie ma to związek z religią, a bardziej z przekonaniem, że nasze postrzeganie przyczyn i okoliczności poszczególnych zdarzeń jest z natury zawężone i niepełne. Zakładając, że brak dagerotypu przedstawiającego autora Króla-Ducha nie jest przypadkiem, pozostaje podjąć próby ustalenia przyczyn lub chociażby wysunięcia prawdopodobnych hipotez (zanosi się raczej na to drugie). Przyjęcie, że Słowacki, odrzucając możliwość uwiecznienia się na dagerotypie, postąpił intencjonalnie, implikuje tezę, że znał dobrze nową technikę odwzorowywania rzeczywistości. I to znajduje potwierdzenie w jego poezji.

Interesujący dla tych rozważań jest fragment pieśni IV Beniowskiego, utworu pisanego, przypomnijmy, w drugiej połowie 1840 roku, a wydanego w połowie maja 1841 roku:

Już więc ksiądz Marek (tu mnie nie dościgną
Iksy warszawskie) kochanków zaślubił
I nim oboje w małżeństwie ostygną,
Przypięczętować chciał - już lak naczubił,
Już... już... Wtem szable mu po oczach migną!
Ksiądz wstał - szczęk wielki był - pieczątkę zgubił;
Ujrzał na ścianach boju stereotyp,
Bowiem dąb w środku był jak dagerotyp.

Wspólny bohater poematu i dramatu o oblężeniu Baru, ksiądz karmelita, pisze w skupieniu listy dyplomatyczne i nagle spostrzega zewnętrzny obraz rzucony przez szczelinę drzewa. Efekt camera obscura objaśniony zostaje terminem wziętym od nazwiska francuskiego wynalazcy. W istocie, ks. Marek nie tyle widzi coś, co przypominać może fotografię, ile - film. Odwzorowywany jest bowiem pojedynek Maurycego Beniowskiego i Sawy, obrazy są ruchome, co zaznacza Słowacki w kolejnych oktawach (dziewiętnastej i dwudziestej) pieśni IV:

Co więc działo zewnątrz, to się w łonie 
Suchego dębu odbiło tęczowie.
Był bój, naprzeciw siebie szły dwa konie,
A na koniach szli dwaj bohaterowie,
(...) Zaraz ksiądz poznał, że ci wojownicy
Byli to z panem Sawą pan Maurycy.

(...) patrzał, jak chcąc sobie szkodzić,
Na ścianach tęczę utworzyli uroczą.
Światłość ich obu owionęła krwawa;
W ogniu na białym koniu migał Sawa.

Pojedynek przerywa skok z dębu ("dla pisoryma miłe zdarzenie") Swentyny, która uniemożliwia Sawie oddanie śmiertelnego dla Beniowskiego strzału. Ksiądz Marek, patrzący na obrazy wyświetlane wewnątrz dębu, zawierza im (zna więc to zjawisko) i nie ingeruje w przebieg walki, tłumacząc to korzyścią, która wypłynie z utoczenia krwi we wzajemnej sprzeczce: "To może nadto gorących ochłodzić, / Potem z rozwagą większą w ogień skoczą...". Na marginesie dodam - jakże inny to ksiądz Marek od tego późniejszego, dramatycznego, który ze wzburzoną srogością wystąpi przeciwko pojedynkom i marnotractwu krwi, którą z czystym sumieniem przelewać można tylko w imię Boga i Ojczyzny.

Lecz, fantazjując, można powiedzieć, że to dziwne i nie do końca zrozumiałe tłumaczenie księdza (dlaczego waleczni rycerze mają być chłodni w boju o los Polski?) jest rodzajem usprawiedliwienia z bierności wobec nierozumnej zapalczywości obu wojowników (rzecz poszła o miniaturę panny Anieli, którą, powierzoną przez księdza, miał na szyi Sawa; oczywiście karmelita otrzymał ją uprzednio od córki Starosty). Z czego się tlumaczy ksiądz Marek, co maskuje? Jak podejrzewam, skrywa fascynację samym zjawiskiem przeniesienia obrazu. Wraz z poetą karmi swoje zmysły ruchomymi wizerunkami. Słowacki każe patrzeć swojemu karmelicie do końca na przedstawienie, nie wychodzić z dziupli, w której w skupieniu pisał listy. Każe mu patrzeć na rzeczywistość zapośredniczoną, umożliwiając zachowanie dystansu.

Wyczuwam w tym portrecie księdza Marka, jako myśliciela, romantyczny sznyt. Nieprzypadkowo umieszczony jest wewnątrz camera obscura:

W czasach nowożytnych nastąpiła gwałtowna konfrontacja człowieka z naturą, perspektywą, światem zewnętrznym, a jej podstawą stał się ludzki indywidualizm. Proces ten najlepiej symbolizuje właśnie camera obscura, wizualne studio, ciemna intelektualna izba, w której spokojnie można obserwować świat. Dzięki niej nabiera się koniecznego do badań dystansu, pozwala ona także się skoncentrować na selekcji obrazów i zjawisk, a to często jest kluczową kwestią w procesie poznania. (Boris von Brauchitsch, Mała historia fotografii, przeł. J. Koźbiał i B. Tarnas, Warszawa 2004)

Byłaby więc camera obscura, umieszczona wewnątrz dębu, dodatkowym elementem podkreślającym osobny status myśliciela i eksterytorialność jego pustelni.

Minęło ponad półtora roku od obwieszczenia światu wynalazku Louisa Jacques’a Mandé Daguerra, a przenika on do twórczości polskiego poety, poświadczając technologiczną znajomość tematu i świadomość kulturowej atrakcyjności nowego zjawiska. Autor poematu dygresyjnego nie tylko wiedział o fotografii, on znał proces jej powstawania, kulisy odkrycia, odczuwał aurę. Zanim dopadnie go na dobre choroba, minie trochę lat. Dwa lata po napisaniu Beniowskiego ma miejsce spotkanie Juliusza Słowackiego z Andrzejem Towiańskim, w czasie którego poeta dozna czegoś w rodzaju iluminacji. Nie znam na tyle nauk litewskiego proroka, by z całą mocą określić, czy wypowiadał się kiedykolwiek w określonym tonie o fotografii. Przeczucie mówi mi jednak, że formowanie ducha, by stał w kolumnie tych dobrych, ma się nijak do podszytej nieco próżnością, a przynajmniej - ukierunkowanej na to co materialne, fotografią. Przecież to wtedy u Słowackiego (przynajmniej na poziomie filozoficznej aksjologii) akcent przesuwa się z ciała na ducha. To o niczym jednak nie przesądza. Warto zauważyć, że Andrzej Towiański stawał w swoim czasie przed dagerotypem. Lecz gdyby jednak przystąpienie do sekty Towiańskiego i wejście na drogę mistycyzmu miało wykluczać fotografię, Słowacki i tak miał dwa lata, by zrobić sobie fotograficzny portret. I to w czasie dosyć dla siebie korzystnym.

Sam Beniowski poświadcza znajomość nowej techniki, więc jednak poeta dokonał świadomego wyboru. Lecz jakie motywacje nim kierowały?

A może jednak źle umiejscowiony problem? Może rzecz nie jest w stosunku Słowackiego do fotografii, lecz do wiernego przedstawienia własnej twarzy? Może Słowacki fascynował się odtworzeniem rzeczywistości na dagerotypach (jak ks. Marek z Beniowskiego), ale niekoniecznie chciał widzieć na nich siebie? Wiemy dobrze o tym, że przywiązywał wagę do swojego wyglądu. Interesował się swoimi portretami. Miało to szczególne znaczenie dla relacji z matką, z którą latami się nie widział. Wiele miejsca w listach kierowanych do niej przeznaczaczał na dokładne "wystawienie" siebie. To było dla niego bardzo ważne.

W liście do matki z 10 listopada 1841 roku (dwa i pół roku po wynalezieniu fotografii), pisanym z Paryża, Słowacki zapowiada przesłanie nowych "dzieci" (w taki zakamuflowany sposób mówił o swoich dziełach), w tym "Beniowskiego", i mimochodem dodaje:

Jedno z nich ["dzieci"] zawiezie Ci i mój portret; nie jest to taki, jakiego bym chciał, albowiem coś ma w wyrazie srogiego i oczu moich wyraz niedobrze w nim oddany; jako robota na stali jest jednak bardzo piękny. Tu wszyscy mówią, że nadzwyczaj podobny, i wielką sławę robi rysownikowi - ale ja ci pod sekretem powiem, że niewart jej, a mnie samemu żal, że takie dzieło zostało tak trwale wyrobione. Inaczej się rzecz ma z medalionem brązowym; patrząc na niego, będziesz na mnie patrzała i czuć [będziesz] to, co ja czuję myśląc o smutnych i świetnych losach... Brąz ten już opisany był, a co najlepsza, z medalionu tego możesz kazać, ile chcesz, gipsowych porobić... bo to nie jest rzecz trudna i Saunders dopomoże.

Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz