Po lekturze "Spotkanie w Telgte" Güntera Grassa naszła mnie refleksja o polskiej wersji spotkania historycznych pisarzy, którego przebieg jest wytworem imaginacji artysty. Zjazd poetów niemieckiego baroku, których opisuje Grass, nigdy nie miał miejsca, chociaż nie jest nieprawdopodobny. Mógł mieć miejsce, lecz nie miał. Dokonuje się na kartach powieści, a jego burzliwy przebieg wcale nie zmienia znanych nam kolei historii. Jest natomiast wglądem w dyskusję ówczesnej inteligencji, poprzedzającą i współtworzącą narodziny niemieckiej tożsamości narodowej - opartej o kulturę i język, nie zaś o religię i politykę.
Czy jest możliwe polskie "Spotkanie w Telgte"? Uchylam pytanie, czy potrzebne, bo żadna literatura ani dzieło przynależne innej dziedzinie sztuki nie jest konieczne. Sztuka, tak jak życie - nie jest koniecznością, lecz wyborem, który nęci sensem. Właśnie, w takim razie czy wyimaginowane spotkanie polskich pisarzy minionej epoki ma sens w obliczu niemieckiego pierwowzoru? Zaznaczam, nie myślę o ślepej kopii, która byłaby aktem epigonizmu, lecz o inspiracji dla fantazji, jaką dała mi mała powieść autora "Blaszanego bębenka". I z tej perspektywy pojawia się jutrzenka sensu na horyzoncie.
Z jakiej epoki i kto z umarłych miałby się w wyobraźni polskiego pisarza (a raczej pisarza piszącego o polskich literatach) dziś spotkać? Dziś, bo przypominam, że narrator "Spotkania w Telgte" zajmuje dość płynną pozycję w czasie - uczestniczy w spotkaniu, lecz nie wiadomo dokładnie jako kto, a jednocześnie ogarnia wszystkie biografie uczestników i polityczne losy niemieckich księstw z pozycji wszechwiedzącego opowiadającego. Powieść Grassa to wszakże dzieło z kluczem do współczesności pisarza, co zasygnalizowane jest w pierwszym akapicie.
Czy mieliby się spotkać pisarze renesansu? W "złotym wieku", jak w najbujniejszym kwiecie Malczewskiego, dostrzec zalążki upadku I Rzeczypospolitej? Poeci polskiego baroku? Może przez nich zobaczylibysmy wyraźniej rodzący się sarmatyzm - formację kulturą, która tak zaważyła na polskiej mentalności, że dotąd żyje życiem upiora. Ale ta nieprzyzwoita zbieżność z Grassem...
Z oświeceniem jest ten problem, że obiady czwartkowe króla Stanisława odzierają z fantazji. Po co marzyć o spotkaniach i dyskusjach, skoro miały one miejsce na dworze królewskim, centralnym ośrodku literatury w drugiej połowie XVIII wieku w Polsce?
Ciężka sprawa. Tak naprawdę mam jeden pomysł, który się broni, a w dodatku dostatecznie różni od konceptu niemieckiego noblisty. Chodzi o ważne spotkanie dwóch największych polskich poetów, które - notabene - niewątpliwie miało miejsce, lecz po za tym nic więcej o nim nie wiemy. To jest przestrzeń dla fantazji.
Jesienią 1843 roku Juliusz Słowacki występuje z sekty Andrzeja Towiańskiego. Jak pisze, z ducha swojego stawia veto. Jego indywidualizm nie pozwala mu dłużej być posłusznym wobec zakazu twórczości. Nie potrzebuje pośredników w kontaktach z transcendencją, lecz może jedynie inspiratorów do wstąpienia na drogę duchowych objawień - i to tylko przez moment... Lecz sekta rządzi się swoimi prawami i nie chce tak łatwo odpuścić secesji bratu Juliuszowi.
Zaczyna się nakłanianie do ukorzenia się i powrotu na łono organizacji parareligijnej, zwane dociskaniem. Przy końcu tych starań, które nie przyniosą pożądanego przez Towiańskiego skutku, w sprawę Słowackiego angażuje się brat Adam. Przychodzi do mieszkania Słowackiego, by się z nim rozmówić. I to jest właśnie to spotkanie.
"Kalendarz życia i twórczości Juliusza Słowackiego" pod pozycją 1095 datuje tę wizytę na 12 listopada 1843 roku, tytułując wpis "Mickiewicz u Słowackiego". Informacje są ramowe:
Żadnych szczegółów wizyty nie znamy. Wiadomo tylko, że wizyta odbyła się i że nie doprowadziła do zmiany stanowiska Słowackiego. W liście do Mickiewicza z 24 listopada, mając już relację o rozmowie obu poetów, Towiański pisał:
"Cieszę się z Twojego kroku do Słowackiego. Jest to ofiara. Aby tylko od nas poszedł krok, skutek nie do nas należy [...]".
Nie wiemy więc, ile trwała i jaki miała przebieg rozmowa poetów. Jaką temperaturę i zakres tematyczny. Słowacki o niej nie pisze. Czy ograniczała się tylko do spraw członkostwa w sekcie Towiańskiego, czy też zakreślała szerokie kręgi, związane z twórczością i wizjami obu poetów, z ich wzajemnymi skomplikowanymi relacjami, opartymi na niechęci i zazdrości? Kiedy brakuje nam danych, pozostaje nam wyobraźnia. Jeśli nie wiemy nic konkretnego o dyskusji, dowiedzmy się od siebie, co powinni obaj sobie powiedzieć, byśmy dzisiaj lepiej rozumieli ich - dwóch wielkich duchów polskiej poezji, a tym samym - samych siebie.
Takich zadań podejmował się, tak w kontekście biografii Słowackiego, jak i polskiej historii, Jarosław Marek Rymkiewicz w swojej eseistyce, kolorując poetycką wyobraźnią białe plamy historii. W przypadku tego zdarzenia uchyla się od przedsięwzięcia, dając tylko cień swoich fantazji:
O porannej wizycie Mickiewicza przy rue de Ponthieu nic nie wiadomo - trudno sobie nawet wyobrazić, na czym właściwie polegało dociskanie i jak Mickiewicz coś takiego wykonywał. Było to chyba coś w rodzaju egzorcyzmów - i stosunkowo najłatwiejsza do przewidzenia byłaby w tym wypadku reakcja Słowackiego, z pewnością gwałtowna (krzyki i ciskanie meblami). Z szacunku dla Mickiewicza lepiej może darować sobie takie domysły.
Wycofanie się z szacunku dla Mickiewicza (dlaczego tylko dla niego? a ta sytuacja nie była żenująca dla autora "Balladyny"?) nie przekonuje mnie. Nie pasuje do autora tomu "Żmut". Uciekając z pola fantazji, Rymkiewicz zostawia nas jednak z przekonaniem, że dysputa ograniczała się do spraw religijnych i Mickiewicz dokonywał gestów o znaczeniu "egzorcyzmów". Po stronie Juliusza krzyki i rzucane meble. Już coś, na dobry początek.
Nie powieść w lekkim tonie (a taką jest, mimo powagi czasów końca wojny trzydziestoletniej, narracja Grassa), lecz dramat, nowoczesny dramat, pisany np. językiem sztuk Thomasa Bernharda (język społecznych kalek na pograniczu geniuszu i szaleństwa). To mi się marzy jako artystyczna materializacja fantazji o przebiegu spotkaniu obu poetów, którzy większość znaczącego, poetyckiego dorobku mają już za sobą (z przechyłem w stronę Mickiewicza, Słowacki jeszcze przed "Królem-Duchem"). Urywane zdania, powtarzane z uporem, będące cytatami z ich pism lub parafrazami, tworzące dialog i dezintegrujące go. Mickiewicz pełen władzy społecznego, politycznego, literackiego i religijnego autorytetu, nie mogący znieść sprzeciwu, Słowacki w mistycznym, narkotycznym i neurotycznym uniesieniu, trochę jak u Norwida w "Czarnych kwiatach". Nieznośne napięcie, które nie zostanie rozładowane. Wielkie, duchowe starcie na słowa i fizyczne na gesty (ciskanie czym popadnie!) w małym, paryskim mieszkaniu, które ma rozstrzygnąć, jaka będzie, czyja będzie, kiedy będzie Polska. Nasza Polska w ich oczach.
Dramat śmieszny, smutny, żałosny, wielki i tragiczny. Nie uważam tego za obrazoburcze, lecz prawdziwe. Chciałbym kiedyś tego zasmakować i sprawdzić, czy można dzięki temu znaleźć odpowiedzi na dzisiejsze pytania. Choćby tylko - zadać nowe.
J. M. Rymkiewicz, Słowacki. Encyklopedia, Warszawa 2004, s. 85.