poniedziałek, 26 grudnia 2011

Świąteczny czas

Jesienią mijającego roku wpadł mi ręce egzemplarz dodatku do młodzieżowego czasopisma pod tytułem „delit.”, będący, jak twierdzą wydawcy (Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej), „subiektywnym przewodnikiem po najnowszej literaturze niemieckojęzycznej”. W modnej poetyce krótkich tekstów przybliża ów suplement to, co ciekawe i wartościowe w literaturze zachodnich sąsiadów (choć oczywiście obecne są również Austria i Szwajcaria).

Na jednej ze stron czasopisma znalazłem zaproszenie do konkursu, organizowanego przez Instytut Goethego z Warszawy. Uczestnicy mieli napisać do 11 listopada recenzję przełożonej na język polski niemieckojęzycznej książki, wydanej po 2007 roku. Na wskazany adres przesłałem, nieco skorygowany, zamieszczony na tym blogu tekst poświęcony „Wycince” Thomasa Bernharda. W moim odczuciu, mimo nieskromnych eseistycznych ambicji mieścił się on w genologicznych ramach recenzji. Tę opinię musiała podzielić także komisja konkursowa. Po miesiącu otrzymałem przemiły list od Pani Kerstin Wesendorf, Dyrektorki Biblioteki i Działu Informacji w Instytucie Goethego w Warszawie, informujący mnie o wyróżnieniu i przyznanej nagrodzie. Wraz z listem przekazano mi Rodowody Roberta Schindela, książkę, z której się ucieszyłem i która, jestem przekonany, będzie zajmującą i ważną lekturą. Pełną informację na temat konkursu, osób nagrodzonych, a przede wszystkim – wyróżnione recenzje można znaleźć na stronie www.goethe.de/przeklady, do której odwiedzenia zachęcam.  

Nie tylko czas – przesyłkę otrzymałem na dwa, trzy dni przed 24 grudnia, lecz także perspektywa tematycznych miejsc wspólnych pozwala mi nagrodę utożsamiać z książkami, które znalazłem pod choinką. Przez bliskich obdarowany zostałem dwoma tytułami: Péter Esterházy „Harmonia cælestis” (czytałem, jak się tylko ukazało, w publicznej bibliotece, ale nie całość; czekałem na swój egzemplarz i… jaka miła niespodzianka) oraz Anna Wolff-Powęska „Pamięć – brzemię i uwolnienie”. Samolubnie dodałem do tego „prezent”, który zrobiłem sam sobie tydzień temu i jutro lub pojutrze otrzymam zamówiony „Dziennik galernika” Imre Kertesza. Owe wspomniane topoi to problem pamięci Zagłady, wojennej traumy i komunistycznego totalitaryzmu, trawiący współczesną literaturę Europy Środkowej. Jak tylko skończę potężny esej Eliasa Canettiego „Masa i władza”, przejdę od podziwiania szlachetnej edycji prezentów do ich czytelniczej konsumpcji.

Ostatnio pojawiają się różne hasła propagujące czytelnictwo. Niektóre są wybitnie w złym guście i z trudem przychodzi mi je znosić, jako te, które mimo swej pustoty służyć mają dobrej sprawie - wytworzeniu choćby snobistycznej mody na literaturę. Spodobał mi się jeden slogan: „Bóg się rodzi, książki czyta”. Ciekawych i wartościowych lektur życzę wszystkim (i sobie) w czas świąteczny, poświąteczny i przedświąteczny. Czyli – każdego dnia.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

(Nie)istniejące spotkanie

Po lekturze "Spotkanie w Telgte" Güntera Grassa naszła mnie refleksja o polskiej wersji spotkania historycznych pisarzy, którego przebieg jest wytworem imaginacji artysty. Zjazd poetów niemieckiego baroku, których opisuje Grass, nigdy nie miał miejsca, chociaż nie jest nieprawdopodobny. Mógł mieć miejsce, lecz nie miał. Dokonuje się na kartach powieści, a jego burzliwy przebieg wcale nie zmienia znanych nam kolei historii. Jest natomiast wglądem w dyskusję ówczesnej inteligencji, poprzedzającą i współtworzącą narodziny niemieckiej tożsamości narodowej - opartej o kulturę i język, nie zaś o religię i politykę.

Czy jest możliwe polskie "Spotkanie w Telgte"? Uchylam pytanie, czy potrzebne, bo żadna literatura ani dzieło przynależne innej dziedzinie sztuki nie jest konieczne. Sztuka, tak jak życie - nie jest koniecznością, lecz wyborem, który nęci sensem. Właśnie, w takim razie czy wyimaginowane spotkanie polskich pisarzy minionej epoki ma sens w obliczu niemieckiego pierwowzoru?  Zaznaczam, nie myślę o ślepej kopii, która byłaby aktem epigonizmu, lecz o inspiracji dla fantazji, jaką dała mi mała powieść autora "Blaszanego bębenka". I z tej perspektywy pojawia się jutrzenka sensu na horyzoncie.

Z jakiej epoki i kto z umarłych miałby się w wyobraźni polskiego pisarza (a raczej pisarza piszącego o polskich literatach) dziś spotkać? Dziś, bo przypominam, że narrator "Spotkania w Telgte" zajmuje dość płynną pozycję w czasie - uczestniczy w spotkaniu, lecz nie wiadomo dokładnie jako kto, a jednocześnie ogarnia wszystkie biografie uczestników i polityczne losy niemieckich księstw z pozycji wszechwiedzącego opowiadającego. Powieść Grassa to wszakże dzieło z kluczem do współczesności pisarza, co zasygnalizowane jest w pierwszym akapicie.

Czy mieliby się spotkać pisarze renesansu? W "złotym wieku", jak w najbujniejszym kwiecie Malczewskiego, dostrzec zalążki upadku I Rzeczypospolitej? Poeci polskiego baroku? Może przez nich zobaczylibysmy wyraźniej rodzący się sarmatyzm - formację kulturą, która tak zaważyła na polskiej mentalności, że dotąd żyje życiem upiora. Ale ta nieprzyzwoita zbieżność z Grassem...

Z oświeceniem jest ten problem, że obiady czwartkowe króla Stanisława odzierają z fantazji. Po co marzyć o spotkaniach i dyskusjach, skoro miały one miejsce na dworze królewskim, centralnym ośrodku literatury w drugiej połowie XVIII wieku w Polsce?

Ciężka sprawa. Tak naprawdę mam jeden pomysł, który się broni, a w dodatku dostatecznie różni od konceptu niemieckiego noblisty. Chodzi o ważne spotkanie dwóch największych polskich poetów, które - notabene - niewątpliwie miało miejsce, lecz po za tym nic więcej o nim nie wiemy. To jest przestrzeń dla fantazji.

Jesienią 1843 roku Juliusz Słowacki występuje z sekty Andrzeja Towiańskiego. Jak pisze, z ducha swojego stawia veto. Jego indywidualizm nie pozwala mu dłużej być posłusznym wobec zakazu twórczości. Nie potrzebuje pośredników w kontaktach z transcendencją, lecz może jedynie inspiratorów do wstąpienia na drogę duchowych objawień - i to tylko przez moment... Lecz sekta rządzi się swoimi prawami i nie chce tak łatwo odpuścić secesji bratu Juliuszowi.

Zaczyna się nakłanianie do ukorzenia się i powrotu na łono organizacji parareligijnej, zwane dociskaniem. Przy końcu tych starań, które nie przyniosą pożądanego przez Towiańskiego skutku, w sprawę Słowackiego angażuje się brat Adam. Przychodzi do mieszkania Słowackiego, by się z nim rozmówić. I to jest właśnie to spotkanie.

"Kalendarz życia i twórczości Juliusza Słowackiego" pod pozycją 1095 datuje tę wizytę na 12 listopada 1843 roku, tytułując wpis "Mickiewicz u Słowackiego". Informacje są ramowe:

Żadnych szczegółów wizyty nie znamy. Wiadomo tylko, że wizyta odbyła się i że nie doprowadziła do zmiany stanowiska Słowackiego. W liście do Mickiewicza z 24 listopada, mając już relację o rozmowie obu poetów, Towiański pisał:
"Cieszę się z Twojego kroku do Słowackiego. Jest to ofiara. Aby tylko od nas poszedł krok, skutek nie do nas należy [...]"[1].
Nie wiemy więc, ile trwała i jaki miała przebieg rozmowa poetów. Jaką temperaturę i zakres tematyczny. Słowacki o niej nie pisze. Czy ograniczała się tylko do spraw członkostwa w sekcie Towiańskiego, czy też zakreślała szerokie kręgi, związane z twórczością i wizjami obu poetów, z ich wzajemnymi skomplikowanymi relacjami, opartymi na niechęci i zazdrości? Kiedy brakuje nam danych, pozostaje nam wyobraźnia. Jeśli nie wiemy nic konkretnego o dyskusji, dowiedzmy się od siebie, co powinni obaj sobie powiedzieć, byśmy dzisiaj lepiej rozumieli ich - dwóch wielkich duchów polskiej poezji, a tym samym - samych siebie.
Takich zadań podejmował się, tak w kontekście biografii Słowackiego, jak i polskiej historii, Jarosław Marek Rymkiewicz w swojej eseistyce, kolorując poetycką wyobraźnią białe plamy historii. W przypadku tego zdarzenia uchyla się od przedsięwzięcia, dając tylko cień swoich fantazji:
O porannej wizycie Mickiewicza przy rue de Ponthieu nic nie wiadomo - trudno sobie nawet wyobrazić, na czym właściwie polegało dociskanie i jak Mickiewicz coś takiego wykonywał. Było to chyba coś w rodzaju egzorcyzmów - i stosunkowo najłatwiejsza do przewidzenia byłaby w tym wypadku reakcja Słowackiego, z pewnością gwałtowna (krzyki i ciskanie meblami). Z szacunku dla Mickiewicza lepiej może darować sobie takie domysły[2].
Wycofanie się z szacunku dla Mickiewicza (dlaczego tylko dla niego? a ta sytuacja nie była żenująca dla autora "Balladyny"?) nie przekonuje mnie. Nie pasuje do autora tomu "Żmut". Uciekając z pola fantazji, Rymkiewicz zostawia nas jednak z przekonaniem, że dysputa ograniczała się do spraw religijnych i Mickiewicz dokonywał gestów o znaczeniu "egzorcyzmów". Po stronie Juliusza krzyki i rzucane meble. Już coś, na dobry początek.
Nie powieść w lekkim tonie (a taką jest, mimo powagi czasów końca wojny trzydziestoletniej, narracja Grassa), lecz dramat, nowoczesny dramat, pisany np. językiem sztuk Thomasa Bernharda (język społecznych kalek na pograniczu geniuszu i szaleństwa). To mi się marzy jako artystyczna materializacja fantazji o przebiegu spotkaniu obu poetów, którzy większość znaczącego, poetyckiego dorobku mają już za sobą (z przechyłem w stronę Mickiewicza, Słowacki jeszcze przed "Królem-Duchem"). Urywane zdania, powtarzane z uporem, będące cytatami z ich pism lub parafrazami, tworzące dialog i dezintegrujące go. Mickiewicz pełen władzy społecznego, politycznego, literackiego i religijnego autorytetu, nie mogący znieść sprzeciwu, Słowacki w mistycznym, narkotycznym i neurotycznym uniesieniu, trochę jak u Norwida w "Czarnych kwiatach".  Nieznośne napięcie, które nie zostanie rozładowane. Wielkie, duchowe starcie na słowa i fizyczne na gesty (ciskanie czym popadnie!) w małym, paryskim mieszkaniu, które ma rozstrzygnąć, jaka będzie, czyja będzie, kiedy będzie Polska. Nasza Polska w ich oczach.  
Dramat śmieszny, smutny, żałosny, wielki i tragiczny. Nie uważam tego za obrazoburcze, lecz prawdziwe. Chciałbym kiedyś tego zasmakować i sprawdzić, czy można dzięki temu znaleźć odpowiedzi na dzisiejsze pytania. Choćby tylko - zadać nowe.

[1] Kalendarz życia i twórczości Juliusza Słowackiego, oprac. E. Sawrymowicz,
Wrocław 1960, s. 454


[2] J. M. Rymkiewicz, Słowacki. Encyklopedia, Warszawa 2004, s. 85.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

[enterobacteriaceae]

W czwartek, 1 grudnia 2011 roku, zmarła Christa Wolf, niemiecka, a ściślej – wschodnioniemiecka pisarka. W jej biografii i dziele ów podział zaznaczył się tragicznie i nie szczędził cierpień, na wzór starożytnego fatum.

Znam tylko jej jedną powieść. Po informacji o śmierci sięgnąłem po nią ponownie. Podejrzewam, że nawet gdybym mógł uczynić wybór, i tak ostatecznie wybrałbym „Aż do trzewi”. Perspektywa narracyjna to szpitalne łóżko z odhumanizowaną aparaturą i indywidualizującym się personelem, w którym spoczywa kobieta balansująca na granicy życia i śmierci, rzeczywistości i marzenia, teraźniejszości i pamięci, poezji Goethego i nieustającej przemocy swojego kraju.

To proza rozrachunkowa. Bezwolność powalonej chorobą jednostki daje jej poczucie pewnej eksterytorialności, coś na wzór uszatego fotela w przedpokoju z „Wycinki” Bernharda. Z niej może, wędrując w czasie i przestrzeni, przyglądać się życiowym wyborom – swoim i przyjaciół, analizować historię – tę wielką, jak i prywatną. W ten sposób „Aż do trzewi” przynależy do dużej grupy współczesnych, niemieckich utworów literackich, których punktem centralnym i fundamentem jest pamięć.  

Tytułowe „trzewia” należy rozumieć wieloznacznie. Do trzewi pacjentka poznaje, wraz z lekarzami, swoje ciało. Dociera także do trzewi własnej pamięci i/lub świadomości. Lecz na tym nie koniec. We snach (w których towarzyszy jej urodziwa i sympatyczna młoda pielęgniarka, o znaczącym imieniu Kora; obie kobiety w szpitalu łączą coraz bliższe więzy emocjonalne) dociera do wnętrzności podzielonego i dzielącego Berlina, mitycznego wiecznego miasta. Do piwnic kryjących mur podziału i podział na ludzi i podludzi. Do piwnic kryjących wojenne trupy rodzin i skrzynki podsłuchów. Wspomnienie kamienicy z czasów dzieciństwa generuje tragiczny, powracający wątek osnuty wokół postaci ciotki Lisbeth, która „pośród tych czasów [lata 30-te XX w.] kochała żydowskiego lekarza i miała z nim dziecko”.

Kiedy narratorka płacze, nie roni łez nad swoim losem, lecz nad cierpieniem, któremu, jak pisze, wychodzi naprzeciw, kiedy sama cierpi. Po powszechnie zadanym i zadawanym bólu, w imię ideologii, narodu i militarnego zwycięstwa, „nic nie może się dobrze ułożyć”. Trauma i pamięć o niej jest nieusuwalna, choć oficjalnie skrywana. Przeznaczeniem pisarza nie jest jej neutralizacja, lecz odważne schodzenie w głąb, ku jej istocie. Z takim między innymi przesłaniem zostawiła nas 82 letnia pisarka:

Nawiasem mówiąc, powiadam, jestem zdania, że labirynt w moim mózgu odpowiada labiryntowi naszego systemu piwnic. Ty patrzysz przerażony. Nie, mówię. Ja nie fantazjuję. Ja tylko wciąż przemierzam te podziemne korytarze, wiesz. Ty pytasz: Musi tak być? Ja mówię: tak, uważam, że musi[1].



[1] Ch. Wolf, Aż do trzewi, przeł. S. Bałut, Warszawa 2006, s. 95.