Jeśli w tytule prozy artystycznej
pojawia się słowo „koniec”, możemy spodziewać się atmosfery schyłku i
nostalgii. I tu Rudiš
nie zaskakuje, niestety. Niestety, bo dominującym żywiołem jest sentymentalna
tęsknota do czasów minionych, która – często, zbyt często – przybiera pretensjonalne
formy. Na dodatek połączona z ckliwe poprowadzoną fabułą miłosną, rozgrywaną w klasycznym
trójkącie: mężczyzna i dwie kobiety (zagubiony Ole, zakochana w nim neurotyczna Lena i Nancy, jego mityczna,
niezrealizowana miłość od pierwszego wejrzenia). Pod tym względem to Harlequin w punkrockowym wydaniu.
Oto kolejna męska powieść o
kryzysie wieku średniego, oto kolejne pokolenie czterdziestolatków, którzy dwadzieścia
lat wcześniej przeszli przez generacyjne doświadczenie partycypacji w kontrkulturze, narcystycznie
zajmuje się rozliczaniem samych siebie z utraconego buntu. Tak, jakby bunt
zamykał się w szczeniackim piciu, bzykaniu się, narkotyzowaniu i obrażeniu na cały, cholerny świat. Jakby fundamentalna niezgoda nie była sprawą znacznie poważniejszą, uzależnioną od okoliczności i kontekstu, wymagającą prawdziwego i poważnego
wysiłku intelektualnego. Bunt punkowych dziewcząt i młodzieńców z „Końca punku
w Helsinkach” przypomina mówienie brzydkich słów przez uczniaków w
Gombrowiczowskim „Ferdydurke”. Nie należy może tego ignorować (w rozumieniu: odbierać prawa do zaistnienia i znaczenia), ale nie warto też przeceniać. To, co się młodym ludziom zdaje antysystemowe, jest
elementem jak najbardziej potwierdzającym sens istnienia systemu, te
pseudobuntownicze zachowania są przez ten system projektowane i założone.
Dziwne, że Rudiš nie wyposażył bohaterów w cienie refleksji w tym duchu. Zamiast krytycznego myślenia i bolesnych procesów przewartościowania, które mogło pokazać jakieś twórcze wyjście, mamy nostalgię. No i pesymizm, wynikający z determinizmu wieku młodzieńczego - oto córka głównego bohatera, Olego, zupełnie za jego plecami też się buntuje, lecz wybiera drogę terroru. Zaskoczenie ojca postępkiem córki potęguje przeświadczenie o płytkości jego buntu, mającym charakter pozoranctwa lub chłopięcego lęku przed dojrzałością. Nawet wieść o czynach dziewczyny nie wzbudza u niego głębszego zastanowienia, lecz jedynie histeryczną reakcję w postaci ucieczki od odpowiedzialności. Wygląda to tak, jakby postaci nie dorosły do swojego zbuntowania. Jeśli takie było założenie autorskie tego zbiorowego portretu, to jest on, mam odczucie, dla obecnego pokolenia 40-latków krzywdzący, a z pewnością - niepełny.
Dziwne, że Rudiš nie wyposażył bohaterów w cienie refleksji w tym duchu. Zamiast krytycznego myślenia i bolesnych procesów przewartościowania, które mogło pokazać jakieś twórcze wyjście, mamy nostalgię. No i pesymizm, wynikający z determinizmu wieku młodzieńczego - oto córka głównego bohatera, Olego, zupełnie za jego plecami też się buntuje, lecz wybiera drogę terroru. Zaskoczenie ojca postępkiem córki potęguje przeświadczenie o płytkości jego buntu, mającym charakter pozoranctwa lub chłopięcego lęku przed dojrzałością. Nawet wieść o czynach dziewczyny nie wzbudza u niego głębszego zastanowienia, lecz jedynie histeryczną reakcję w postaci ucieczki od odpowiedzialności. Wygląda to tak, jakby postaci nie dorosły do swojego zbuntowania. Jeśli takie było założenie autorskie tego zbiorowego portretu, to jest on, mam odczucie, dla obecnego pokolenia 40-latków krzywdzący, a z pewnością - niepełny.
Największym złudzeniem Olego,
głównego bohatera powieści, jest to, że bunt z czasów nastoletnich wydaje mu się
prawdziwy, i że w jego przekonaniu dojrzała mizantropia, pogarda, obrażenie się na świat i
ludzi, jest w jakimś stopniu tego buntu kontynuacją. Różnica jest jednak taka,
że kiedyś rządził nim imperatyw twórczości, dziś zaś go toczy robak tchórzliwego eskapizmu, topiony w sentymentalnym wzruszeniu migawkową
sceną z przeszłości, kiedy doświadczył czegoś w rodzaju epifanii miłości od
pierwszego wejrzenia. To słabość, która nie rodzi tragizmu, nawet nie wzbudza litości, lecz znużenie.
Proza Rudiša może się podobać i podoba czytelnikom w konkretnym
wieku, około czterdziestki. Dlatego, że żeruje na sentymencie za prawdziwym
Jarocinem, za przełomem lat 80-tych i 90-tych, kiedy byliśmy młodzi i
słuchaliśmy Dezertera, Siekiery i Tiltu. Zresztą, expressis verbis pisarz oddaje hołd polskiej muzyce. Mam z tym
pewien problem, bo mimo że w wieku 16 lat uczestniczyłem w festiwalu w
Jarocinie na początku lat 90-tych, kiedy jeszcze w jakiejś części ten spęd
kontynuował tradycje z lat 80-tych (po latach przerwy zamienił się w
sentymentalne spotkanie emerytów po latach), to ten nostalgiczny przekaz nie
trafia do mnie, chyba dlatego, że punk interesował mnie mało. To, czego wtedy
słuchałem, słucham dotąd, a była to muzyka pozbawiona ideologicznych pretensji
do rzeczywistości. Zawsze była synonimem rock’n’rollowej zabawy, nie
nakładającej na siebie zobowiązań zmiany świata. Ideologicznego paliwa szukałem zawsze poza muzyką.
Metal, bo o tym gatunku mowa, miał swoją reprezentację na festiwalu w Jarocinie, ale nie było to jedyne i najważniejsze święto tego rodzaju dźwięków. W latach 80-tych, dzięki pracy kontrowersyjnego, ale zasłużonego, już nieżyjącego Tomasza Dziubińskiego była cykliczna Metalmania z wiodącymi zespołami tamtych czasów, były koncerty największych: Iron Maiden i Metallicy. Do dzisiaj jeżdżę na koncerty, słucham nowych płyt starych zespołów i debiutanckich płyt nowych ekip. Scena żyje swoim życiem, ja wraz z nią, dla mnie to continuum i nie potrafię się smucić razem z bohaterami Rudiša. Nie tak przeżywam swoją młodość i muzykę.
Metal, bo o tym gatunku mowa, miał swoją reprezentację na festiwalu w Jarocinie, ale nie było to jedyne i najważniejsze święto tego rodzaju dźwięków. W latach 80-tych, dzięki pracy kontrowersyjnego, ale zasłużonego, już nieżyjącego Tomasza Dziubińskiego była cykliczna Metalmania z wiodącymi zespołami tamtych czasów, były koncerty największych: Iron Maiden i Metallicy. Do dzisiaj jeżdżę na koncerty, słucham nowych płyt starych zespołów i debiutanckich płyt nowych ekip. Scena żyje swoim życiem, ja wraz z nią, dla mnie to continuum i nie potrafię się smucić razem z bohaterami Rudiša. Nie tak przeżywam swoją młodość i muzykę.
Niezależnie od tego, książka ma
dla mnie pewną wartość. Związana jest ona z tym, co biegnie obok
egzystencjalnych rozterek głównego bohatera (w stylu „patrząc się na falujące
cycki Leny pod bluzką, zastanawiał się czy spał z nią czy nie”). Otóż, w
pobocznych wątkach mamy obraz przenikania się trzech kultur i narodów, w części
już nie istniejących (południe NRD, Praga i czeskie tereny blisko NRD oraz najmniej
obecna, nie reprezentowana przez żadnego bohatera, Polska). Jak układała się
relacja między przeciętnymi Enerdowcami i Czechami i jak na to nakładała się
historia i geografia – to jest fascynujący i wartościowy wątek. Jakie znaczenie
dla tych kontaktów i powiązań miał przełom 1989 i 1990 roku? Tutaj proza czeskiego
pisarza zachwyca mnie spostrzegawczością, oszczędnością i treściwością.
Oddzielną wartość ma dziennik Nancy, umiejętnie odtwarzający język zbuntowanej
nastolatki, która obok pisania pensjonarskich głupot i frazesów o punku dotyka –
niby nieświadomie, ale to przecież kwestia kreacji, za którą odpowiada podmiot czynności
twórczych – dotyka spraw istotnych dla młodej kobiety w patriarchalnym społeczeństwa, dla miejsca i czasu, w którym przyszło jej żyć
i dojrzewać. Do tych kwestii, do ich znaczenia i ujęcia będę wracał przy okazji
kolejnych tekstów.
Nie czytałem tej książki z
podnieceniem, fascynacją, czasami zaś czułem się znużony. Może to kwestia
recydywy, może dlatego, że nie lubię zastawiania pułapek, nęcących łatwym
wzruszeniem i rozczuleniem nad przemijającym czasem, a może tylko mojego gustu
literackiego i preferencji czy oczekiwań czytelniczych z nim związanych. A de gustibus non disputandum est.
Jaroslav Rudiš, Koniec punku w Helsinkach, przeł. Katarzyna Dudzic, Wrocław 2013.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz